Stopy wcisnęłam w czarne, skórzane buty, te w wojskowym stylu, bo miałam być niezniszczalna.
Stopy wcisnęłam w czarne, skórzane buty, te w wojskowym stylu, bo miałam być niezniszczalna. Dokładnie pozakrywałam wszelkie rysy, które mogłyby świadczyć, że przesyłkę naruszono w trakcie dostawy, postarałam się, by nie dało się pierwszym spojrzeniem stwierdzić, że jestem pretensjonalna. Że obnoszę się z tym, czego nie miałam, czego nie zdobyłam. A robiłam to każdego dnia, bo nigdy nie byłeś mój i nie mogłam przełknąć tej żółci, która wędrowała pionowo w mym przełyku, za każdym razem, gdy stawałeś mi przed oczami. Bluzkę miałam pociętą żyletką, bo czasem trzeba było udawać, że właśnie do tego jej używam. Poplamioną czymś, co każdy uznawał za czerwoną farbę, skoro w jednym fragmencie składała się na słowa. I było tak dobrze. Pot, łzy, ślina - wszystko to odbijało się od mojego ciała i twarzy, mieszając z dziesiątkami innych, o całkowicie różnym DNA. Kochałam dzielić się czymś takim, tak cholernie intymnym z obcymi ludźmi, przy tak niezobowiązującej okazji. Kurwa, po co się puszczać, poważnie? Ból, wrzask, gorąco. Kontra ręce, które cię podniosą, jak i uniosą, złapią i zadbają, żebyś nie spadł. Gdzie w świecie, ktoś, zupełnie obca osoba, dzieli z tobą tyle sprzecznych doświadczeń podczas chwilowego zapomnienia w rytm wystukiwanych zdecydowanie za głośno nut. Wrzask przedzierał nas wszystkich. Uderzyłam nerką o barierkę, ale zdusiłam w sobie przekleństwo i z pomocą ochrony znowu ruszyłam wzdłuż metalowego szlaku. Zawisłam z nogą w powietrzu, wracając na stronę, gdzie beton ledwo trzymał swoją spójność, a całe podłoże zdawało się wierzgać wraz z basami. Opadłam wręcz bezwładnie, tylko po to, by nie tamować przejścia. Czekałam kilka centymetrów od ogrodzenia, aż ktoś mnie przepchnie, żebym straciła cię z oczu, ale spojrzenie okazało się bardzo lepkie. Zatoczyłam się. Lepkie dla mnie, dla ciebie niedostrzegalne niczym to, co roiłam sobie, gdy faktycznie widziałeś chociaż mą twarz. Chcesz zabić i zniszczyć, zniewolić nienawiść, ja też. Twoje usta były dla mnie delikatnymi imadłami. Jakby stworzone po to, by zmusić mnie do tego, co chciałeś usłyszeć, a co ja miałabym powiedzieć. I, w cholerę, prawie im się udało. Nawet teraz, po czasie, pewnie z chęcią skwitowałbyś kiwnięciem mój wybuch, bo ja wciąż pamiętam twoje wargi i chętnie podeszłabym i ci w nie pierdolnęła. Bo nie są już takie same, a ja chcę, żeby były. Skoro ja nie zasługiwałam na lepsze, dlaczego ona miałaby? Dlaczego ona może cieszyć się ich dotykiem na policzku, razem z paskudnymi palcami wplecionymi w swoje? Tuliłeś ją. Mnie obejmowałeś, może nawet obrzucałeś tylko ramieniem. W ciemności, kiedy tylko moje oczy mogły to śledzić, bo twoje były wtedy zatrzaśnięte, zasklepione. Ściskałeś mnie w odpowiednich miejscach, oczekując odruchów, które tak łatwo ofiarowywało ci moje ciało, nie pytając mnie, co myślę. Bo nie myślałam. Chciałam uchylić usta i pozwolić ci spić z nich słowa, które sam wsadziłeś mi pod język palcami, wsuwającymi się pod wszelkie moje bariery. Ją tuliłeś. Ona tuliła ciebie. Może tak jak ja? Pod twoją pachą miała swój bark, na kręgosłupie twoje ramię, łokieć pewnie na wysokości odcinka krzyżowego. Antagonistyczną część łokcia wpasowaną idealnie w szczelinę, gdzie kończyła się cienka ściana, przez która pewnie już żeś się przebił, by zacisnąć żałosną pompę swymi palcami. Przedramię lekko zwieszone, razem z palcami, wyłączając kciuka wciśniętego w kieszeń spodni. Było w tym coś tak zajebiście intymnego. Ale nie w nasz sposób. Tak prawdziwie intymny, nie wymuszony, nie niezręczny, taki, który