SKRZYDŁO ANIOŁA (I)
1.
Osaczająca go z wolna cisza była głęboka jak bezbrzeżna rozpacz. Zalegała gęstniejącym, lepkim całunem z przerażającą ostatecznością trumiennego wieka. Napierała ze wszystkich stron. Wciskała się do uszu, niczym kłęby brudnej waty. Wdzierała się pomiędzy wrażliwą aż do bólu skórę i szorstki materiał piżamy, by tam zmaterializować się jako zimny pot i wywołać drżenie całego ciała.
Gabriel pragnął, by ta cisza wreszcie się skończyła, by jakikolwiek dźwięk chwycił wreszcie za gardło tego bezgłośnego potwora i z głośnym chrzęstem skręcił mu kark. W tej chwili nienawidził ciszy tak bardzo, że zapomniał, iż doświadcza jej poniekąd na własne życzenie. Chociaż po Tamtym Wydarzeniu żył w ciągłym ruchu i zgiełku, to jednak ciągle zapadał coraz głębiej w ciszę. A teraz zanurzony był w ciszę tak doskonałą, że można było usłyszeć nadlatującą muchę.
Mimo woli skulił się w sobie i zaczął trwożnie nasłuchiwać, wodząc rozbieganym wzrokiem po nieskazitelnej czystości ścianach i suficie. Niczego nie zauważył, ale nie przyniosło mu to ulgi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie objąć wzrokiem całego pokoju. A ona przecież mogła być wszędzie. Ostatnio (musiała chyba całą drogę od uchylonego lekko okna aż do jego ramienia przebyć na swoich czarnych, owłosionych nóżkach) usłyszał jej bzyczenie dopiero tuż za uchem, a zaraz potem poczuł powiew jej skrzydełek na swoich spieczonych nagle wargach. Z jego gardła wyrwał się skowyt osaczonego zwierzęcia, lecz zanim zdążył zareagować (jak właściwie mógł to zrobić?), mucha odleciała, zostawiając go sam na sam z mieszanką przerażenia i ulgi. Wiedział jednak, że ona wróci, że dopadnie go, nieuchronna jak przeznaczenie, straszna i ostateczna, jak wiadomość, która całe wieki temu zmieniła to, co naiwnie i całkowicie bezpodstawnie zwykł nazywać swoim życiem.
2.
- Zatem – powiedział Gabriel, starając się za wszelką cenę zachować fason i zabłysnąć swoim słynnym czarnym humorem – zatem należę do nielicznego grona tych szczęśliwców, którzy z dużą dozą prawdopodobieństwa mogą określić czas swojego odejścia z tego najszczęśliwszego ze światów?
Jeszcze nim skończył wygłaszać tę jakby wyjętą z filmu kwestię wiedział, że nie uda mu się osiągnąć zamierzonego efektu. Jego dźwięczny zazwyczaj głos tym razem przypominał raczej zachrypnięty skrzek i brzmiał dziwnie ostro w kłującym oczy sterylnością pomieszczeniu. W zasadzie lepsze byłoby określenie: gabinet, bo też w istocie tam się znajdował. Siedział, a właściwie zapadł się w głęboki skórzany fotel i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przez kilka najbliższych chwil nie będzie w stanie samodzielnie się z niego podnieść. Jego bezwiednie kurczące się i prostujące palce o opuszkach stwardniałych od gry na gitarze, bezskutecznie usiłowały objąć szerokie zaokrąglone podłokietniki fotela.