QUDEIS
"To, jakim jestem człowiekiem, jest nieskończenie ważniejsze od tego, co posiadam" (Phil Bosmans)
Qudeis znaczy: Nikt. Tak przedstawił się Odyseusz w scenie spotkania z Polifemem.
Zapewne Odys, patologiczny kłamca, jedyny raz powiedział wtedy prawdę o sobie. Zdaje sobie sprawę, że jest nikim i z każdą kolejną przygodą, z każdą nowa wyspą i każdą nową kobietą będzie stawał się nikim bardziej jeszcze. Zdaje się znikać najbardziej u kresu swojej podróży. Zniekształcony, niewyraźny cień, podtrzymywany przy życiu wyłącznie przez mściwość bogów Olimpu. Odyseusz jest Qudeis. Każdy, kto wyrusza w podróż bez celu jest Qudeis. I ja również jestem Qudeis. Jestem Nikt i jestem nikim. To stwierdzenie nie przeraża mnie, ani nie unicestwia. Mówię do siebie - " jestem nikim, jestem Nikt'. I wiecie co ? Wcale nie jest mnie przez to mniej. Z tego wniosek oczywisty - można więc Być i być Nikim.
Czasem, kiedy nachodzą mnie myśli o tym, że chciałem być kimś innym, cokolwiek to znaczy, wspominam o tym z rozbawieniem. Linearność naszego życia jest złudzeniem. Nie ma bowiem żadnego "dalej", żadnych "bardzo chcę" , żadnych "jeszcze więcej". W wieku dojrzewania, w okresie adolescencji, wyobrażałem sobie, że za kilkanaście lat będę wiedział o życiu więcej jeszcze. Mając lat dwakroć więcej, wcale nie wiem więcej, a mam tylko inaczej formułowane pytania. Czas - pojęcie zbyt abstrakcyjne. To w nim w miarę jego upływu, nabieramy nowych doświadczeń, rodzi się w nas nowa jakość, o której nie wiadomo, czy wynika bezpośrednio z niego, czy też z nabytych owych doświadczeń. Strzała Zenona z Elei, wybitnego przedstawiciela eleatów i ucznia Parmenidesa jest trafną metaforą życia, a sprowadza się do twierdzenia, iż Ruch jest pozorem, graficznym jak kardiogram zapisem istnienia, wizualizacją uderzeń serca, potwierdzającym tylko i wyłącznie oczywisty fakt naszego Bytu. Nic poza tym. Nie ma społeczeństwa, w którym nie występowałby przymus wyboru ruchu, jako formy istnienia i egzystencji.
Owszem, dozwolone jest bycie nikim w okresie adolescencji, ale koniecznie trzeba być kimś, kiedy ma się już "..dzieści" lat. Obojętnie kim - marynarzem, kowalem, woźnym, żołnierzem, ministrem, lekarzem, ale trzeba. Co to jednak znaczy "Być kimś"? Czy oznacza to zajmowanie ważnego stanowiska? Bycie sławnym? Bycie bogatym? A może posiadanie rodziny i udawanie przed rzeszą wełniaków, dokładnie tak samo ogłupiałych od pogoni za "byciem kimś", przykładnego męża i ojca? Zajmowanie ważnego stanowiska jest tylko zajmowaniem stanowiska. Czy bogactwo, sława czynią nas kimś wyjątkowym ?
Stanowisko jest ważne, ale nie my. Będąc bogatym i sławnym, jest się jedynie sławnym. Sławnym może być zarówno wielki pisarz jaki i pospolity zbrodniarz. Historia zapamiętała imię Messaliny czy Herostratesa - podpalacza Artemizjon w Efezie, jednego z siedmiu cudów świata.
Cóż więc oznacza "być kimś"? Jestem Nikt i jestem nikim. Nie zajmuję żadnego stanowiska, nie jestem bogaty, ani sławny, w wewnętrznym odczuciu nie mam rodziny. Nie posiadam niczego poza moim imieniem i moim wspomnieniem. Jedno jest umowne, a drugie zawodne. Nie osiągnąłem niczego godnego uwagi. Mówiłbym jednak nieprawdę, gdybym twierdził, że tego nie chciałem, ale marzenia zniewolone przez rzeczywistość są czymś równie żałosnym, jak wolne ptaki zamknięte w złotych klatkach. Popadłbym w konfabulację, gdybym twierdził. że nie chciałem oswajać moich pięknych, pierzastych podniebnych lotników, że nie chciałem uczyć ich śpiewu, lotów na życzenie. Kłamałbym, gdybym temu zaprzeczał. To prawda - chciałem zniewolić moje marzenia. Przecież tak naprawdę chcemy tego wszyscy.
Rzecz w tym, że nie wystarczy tylko chcieć. Niezbędna jest wola działania i co najistotniejsze...samo działanie, jako imperatyw kategoryczny. Uparta, często syzyfowa wędrówka do "wyżej",'więcej", "posiadam", ku pozorom, do nieosiągalnego hedonizmu.. Ale nie to jest przeszkodą. To nigdy nie bywa przeszkodą.
Aby działanie było skuteczne, konieczne jest unieważnienie wszystkiego i wszystkich. Nietzsche określał to bardziej radykalnie. Otóż twierdził, że do wszelkiego działania potrzebne jest zapomnienie. Koniecznym jest zredukowanie świata do "ja' i "mój cel". Durheim za moralne uznawał to, co moralnym jest w oczach społeczeństwa. Schlick za moralne uważał to, co jest przedmiotem pochwał społeczeństwa.
Dzisiaj jesteśmy zdecydowanie skromniejsi, bowiem za moralne uważamy to, co nie jest przedmiotem jawnego potępienia ze strony społeczeństwa. Społeczeństwo jednak zdezorientowane i niepewne swoich reakcji, rzadko obecnie zdobywa się na akt jawnego potępienia czegokolwiek. Z takiej postawy społecznej można wyciągnąć apriotyczny wniosek - że moralnie jest niemal wszystko.
Ludzie, którym nie powiodło się, którzy w społecznym odczuciu przegrali, to często ci, którzy przerazili się rozmiarów krzywd i okrucieństw, jakie musieliby popełnić, by zrealizować wytknięty cel.
Dla człowieka, który nie miewa takich skrupułów, cały świat jest materią nieożywioną, a materia nieożywiona nie krwawi, nie płacze i nie zna rozpaczy. Kolejny wniosek oczywisty - by działać skutecznie, koniecznym jest zniszczenie w sobie uczuć wyższych. Być konsekwentnym i radykalnym w swoim działaniu. Aby działać, nie wolno współodczuwać. Owszem, można współczuć, bowiem współczucie jest tak samo konwencjonalne jak gest powitania czy pożegnania, jest wyrazem usprawiedliwienia wobec samego siebie, czy jak kto woli, wobec własnego sumienia.
Takie działanie wymaga silnej woli i herkulesowego wysiłku.
Uczciwie przyznaję - nigdy nie było we mnie woli, gdy łączył się z nią wysiłek. Uważam, że dobra osiągane sposobem radykalnym, z którym łączy się wysiłek, są niewiele warte, albo zgoła nic niewarte. Nie przynoszą radości, nie dają satysfakcji. Taki wysiłek wkładany w osiąganie celu nie jest twórczy - jest wulgarny.
Najpiękniejsze rzeczy przychodzą do nas same, zaskakując nas oniemiałych swoją prostotą. Najpiękniejsze uczucia to te, o które nie musimy zabiegać na kolanach. Im więcej wysiłku wymaga jakaś sprawa, tym mniej warta jest zachodu. Przykład? Bardzo proszę...jeżeli kupując los na loterii za parę groszy wygrywamy, ma to sens i bardzo cieszy.
Jakiż jednak sens miałoby wykupienie wszystkich losów tylko dlatego, by zdobyć główną wygraną, której wartość byłaby nieproporcjonalna do naszego wkładu?
Dlatego wyzbyty agresywnej woli walki o "Bycie kimś", do "wyżej", do "więcej", do "posiadam" jestem i będę Qudeis. Jestem i będę nikim, bo zdążam donikąd. Ale...czyż wy wszyscy nie zdążacie tak naprawdę tam także?!
***
Nie miewam także poczucia ciągłości mego istnienia. Zdarzenia nie przypominają już ząbków błyskawicznego zamka, które układają się w równy szereg beznamiętnych, ale logicznych następstw. Nie spina ich wspólny cel, nie posiadają żadnej wspólnej osnowy. Teraz żyję tak, aby każdego ranka budzić się na nowo i być obcym temu jakim byłem i nie być obojętnym wobec tego, jakim będę. A życie nie jest zamkiem błyskawicznym. Nie zamykam go już nadzieją, ani tęsknotą. W mojej przeszłości było tylko jedno zdarzenie i dwie osoby, które wspominam z utęsknieniem. Poza tym nie ma we mnie wspomnień takich chwil, za którymi tęskniłbym i nie ma już takich ludzi, których chciałbym ujrzeć ponownie. Nie dlatego, że jestem świadom daremności takich pragnień. Moja przeszłość jest cieniem w niespokojnych snach i niewiele jest w niej tego, co warte byłoby wskrzeszenia. Czuję się wyalienowany swoim postrzeganiem rzeczywistości w tzw. społeczeństwie, gdzie "Być kimś" jest imperatywem kategorycznym. Dziwne, ale nie sprawia mi to przykrości, wbrew posępnym mitom o obowiązku bycia członkiem jakiejkolwiek społeczności. Aktywnym członkiem, ze szponami zamiast palców pianisty.
Dlatego też chcę, aby ta obcość trwała. Każdego ranka zakładam ją niczym świeżą koszulę, ciesząc się z jej pachnącego dotyku na mojej skórze. Staram się nacieszyć się nią jak najwięcej, rozkoszować się nią jak najdłużej, zanim przejdzie smrodliwym zapachem ciągłego używania, zanim zniknie bezpowrotnie pod grubą i brudną warstwą zaszarganej przez ową społeczność rzeczywistością.
Każdym nadchodzącym rankiem wita mnie niezróżnicowana, chłodna przestrzeń jeszcze niesplamiona pamięcią, jeszcze niezaśliniona wzruszeniami, pełna wolności. Moja rzeczywistość miewa ostre, wyraźne kontury, nieomal raniące, to prawda...ale jej bolesna pieszczota nie wydaje mi się ceną zbyt wygórowaną. Płacę ją więc chętnie.
Nie miewam wielu przyjaciół i odkryłem, że i to nie przeszkadza mi także. Jakoś nie potrafię wykrzesać w sobie tęsknoty za tymi, co rozbiegli się po świecie, szukając nowych portów, nierealnych marzeń, iluzji i mrzonek, ani za tymi, co pozostali, karmiąc sobą ten sam absurd. Nie przyjmuję na siebie sztucznych obowiązków, nachalnych powinności, narzucanych zobowiązań, opartych na dereizmie pomimo werbalnej, społecznej i rodzinnej indoktrynacji.
Moje wcześniejsze życie, całe kilkadziesiąt lat, z ich infantylnymi złudzeniami o równości, sprawiedliwości, uczciwości, realności marzeń, całe kilkadziesiąt cholernych, przegranych lat,zatrzasnąłem wreszcie za sobą, jak ciężkie, pancerne drzwi sejfu.
Uznałem, że dalsze poznawanie ludzi z ich aksjologią, jest wyzywaniem losu, bowiem każdy poznany człowiek, a uściślając sprawiedliwie, prawie każdy w jakimś stopniu starał się odmieniać moje życie. W większym lub mniejszym stopniu wpływać na nie bez pytania mnie o zdanie, usiłując kształtować według własnych poglądów, a przez to ono nie mogło być takm, jakim mogłoby być, zanim podałem komuś rękę lub spojrzałem w oczy. Ten świat tak zbudowany, że jedni wywierają na nasze życie nieznaczny tylko wpływ i takowych nawet byłbym skłonny akceptować, inni nieco większy, co już jest w sobie samym sygnałem ostrzegawczym, a jeszcze inni przyjmują za punkt honoru zmieniać cudze życie totalnie i gruntownie.
Co jest w moim pojęciu naruszaniem wolności osobistej i tym samym - nie do zaakceptowania.
Z tego wciągnąć należy kolejny wniosek oczywisty - nie ma bezpiecznych relacji międzyludzkich, a każde spotkanie jest ocenzurowane i rozstajem zarówno w ich, jak i w moim istnieniu.
Cudze słowa, co zapadają nam w pamięć, jakaś nieodpowiedzialna porada, czyjeś nieprawdziwe doświadczenia, które nieopatrznie uznamy za sensowne, drobna nawet uwaga na zdawałoby się mało istotny temat - wszystko to, może, nie od razu i nie zawsze zauważalnie, zatrzymać nas, zawrócić z obranej w oparciu o noezę drogi, popchnąć w objęcia nierealnych, albo niebezpiecznych dla siebie lub otoczenia mrzonek. Starożytni Eremici być może nie dlatego udawali się na pustynię, aby spotkać tam swego boga, lecz dlatego, aby pobyć tylko ze sobą i być bliżej samego siebie, pytać samego siebie i odpowiadać sobie samym na frapujące pytania. Każdy człowiek jest dla drugiego niebezpiecznym, co nie oznacza wrogim, ale prawie każdy na swój sposób usiłuje, prawem kaduka, modyfikować cudze życie w/g własnych apriotycznych wizji. Wielokrotnie pisałem wcześniej, oprotestowując takie naganne zachowania, iż nikt nie ma prawa mówić drugiemu, jak mu żyć przystoi, bo nikt za nikogo umierać nie zechce.
Z takimi poglądami, co właściwie traciłem w moim wcześniejszym życiu? I czy w istocie traciłem? A tak, rzeczywiście - traciłem wiele rzeczy. Na wszystkich bogów Olimpu - gdybym chciał to spisać, nie starczyłoby miejsca na skórze najstarszego nawet wołu. Czasem wydawało się, że nie było to nic wielkiego, a potem bardzo tego żałowałem. Zdarzało się też na odwrót. Wciąż tracę różne rzeczy, ludzi, uczucia. Nie umiem poskładać w całość, w/g aksjologicznych kryteriów społecznych, własnego Ego. W moim życiu bywa jak w dziurawej sakiewce. Jest jakaś czarna dziura, której w żaden sposób zaszyć nie umiem.
Gdybym jednak mógł przeżyć życie na nowo, niczego nie zmieniłbym w sposobie postrzegania rzeczywistości. Pomimo tego, że wciąż w nim czegoś ubywało, to byłem właśnie ja - niezafałszowany, brzydzący się obłudą i bezmyślną przemocą, a w oczach filistynów - Qudeis ze swoimi aksjomatami. Nie uznawałem nigdy innej drogi, chociaż tylu ludzi mnie porzuciło, sam porzuciłem drugie tyle, chociaż zniszczyłem lub ograniczyłem tyle swoich i cudzych uczuć, zdolności i marzeń, a mimo to nie chciałem zostać kimś innym, niż jestem. Kiedyś, w młodości, chciałem zostać kimś więcej.
A roiłem o tym, bo nie znałem mechanizmów napędzających niebezpieczne dążenia do posiadania za wszelką cenę dóbr doczesnych - jak pięknie, ale i kłamliwie je nazwano. Marzyłem, aby kupić białobłękitny jacht i zaprosić na przejażdżkę moją ukochaną Natalii Wood.
Dokładniej mówiąc - chociaż można by tu się spierać co do etymologii słowa "dokładniej" - roiłem w młodzieńczej główce, że wtedy przeżyję niezapomniane chwile, a życie do końca mego istnienia nabierze większego sensu. Wielka i ogromna szkoda, że tego młodzieńczego marzenia jednak nie zrealizowałem, bo piękna Natalii z pewnością żyłaby do dzisiaj. A mnie pozostawiłaby w podzięce najprawdziwsze wspomnienie i czar jej roześmianych, czarnych oczu.
Ale były to tylko nierealne, młodzieńcze marzenia. Jako zamiennik nierealnych marzeń, przeczytałem "Zieleni się w Ameryce", a "Swobodnego jeźdźca" oglądałem kilka razy. A pomimo tego, jak statek z uszkodzonym sterem, wracałem wciąż w to samo miejsce. Taki właśnie byłem. Moje prawdziwe "ja" stało w miejscu i czekało, aż do niego powrócę z krainy baśni. Czy bywałem rozczarowany? Chyba jednak tak.
Turgieniew nazwałby to zapewne "utratą złudzeń", Dostojewski powiedziałby "piekło", a Somerset Maugham "rzeczywistość". Ale bez względu na nazewnictwo, to właśnie byłem ja. Nie umiem wyobrazić sobie obiecywanej nieśmiertelności i odnalezienia tego, co pogubiłem lub mi odmówiono z moich "namarzonych marzeń".
Załóżmy jednak, że odzyskam tam wszystko, co straciłem. Ktoś tam u góry wymówi zaklęcie, klaśnie w dłonie ..i od tej pory moje życie nabierze nowego sensu. Będę szczęśliwy. Ale tak naprawę, co ja miałbym z tym wspólnego? Przecież to byłoby życie zupełnie innego już człowieka. Ja jestem tylko jeden, jestem takim, jakim jestem - Qudeis ze swoimi aksjomatami.
To fakt historyczny i nic tego już zmienić nie może, nawet wola sił nadprzyrodzonych, gdyby takowe istniały i zechciały zajmować się sprawami ziemskimi.
***
Uwikłany w dni powszednie zapominałem, źe powinienem zmienić najpierw siebie, aby dni przyszły lepsze. Odtąd chcę należeć tylko do siebie, odporny na społeczny behawioryzm, zbudowany na dereizmie i dywergencyjnym myśleniu. Moje imię i nazwisko muszą odtąd wystarczać za ojczyznę, pochodzenie i wyznanie własnej wiary. Złe namiętności i nienawiść opadają ze mnie jak grudki błota przy najlżejszym ruchu. Nie mogę jeszcze uwierzyć, że można w swoim życiu należeć wyłącznie do siebie. Po raz pierwszy nikt nie rości do mnie pretensji, nikt niczego nie żąda, nikt nie zamierza mnie strofować, poprawiać, zmieniać, namawiać, przekonywać, zmuszać i obrażać. Dałem sobie samego siebie, chociaż jestem i będę dalej Qudeis. Tego jednego zmienić nie mogę, bo konsekwentnie odmawiam akceptowania chorej rzeczywistości, bo "est modus in rebus". W nagrodę biorę sobie wolny czas, setki pustych ulic, kawiarnie, w których nie bywałem, filmy, których nie widziałem, książki, których nie czytałem i kobiety, których nie spotkałem i których nie chcę zranić swoją efemeryczną miłością. Zrzucam starą, znoszoną maskę wystraszonej pokory, zanurzam się w strumieniu swobody. spłukując obłudę wielu lat i znów czuję na skórze rześki dotyk życia. Nie..nie umarłem, ale i nie urodziłem się ponownie. Jestem tylko na drodze do mojej Itaki, mojej własnej Itaki i zaczynam wreszcie rozumieć, że ważne jest nie to, by do niej dotrzeć, lecz by do niej zmierzać, bez względu na hermetyczne zachowania postronnych tudzież rodzinnych wełniaków.