Przeswojenie
Jestem głucha jak pień. Ludzie milkną na mój widok, aby przypomnieć sobie, że przy mnie można. Bez skrępowania, bez szeptów. Mogę być wypowiedziana i nadal pozostać zwalistym drzewem. Tak sobie myślę, że jutro wstanę i będę głodnie szczęśliwa. Czterolatek cicho szepce, że to się nie uda, że nie ma przyzwolenia, i że znowu nie zdążę. I znowu będę tłumaczyć panu bogu, że to jakaś paskudna pomyłka, że to nie tak, zwyczajnie nie tak. On tez myśli, że przy mnie można. Śmieje się trzęsąc trzecim podbródkiem, tłustym brzuchem. Optymista od nadmiaru magnezu. Sklerotyk stary. Nie pamięta, że go zabiłam. Za: „jutro będzie dobrze”. I nie mów o mnie „samolub”. Chcę tylko dumnie oddychać. Wdech i wydech. Cały mój dzień, chwila, trzy sekundy. Wczoraj zjadłam robaka i nie zapiłam. Teraz rośnie we mnie. Krzyczy, że do niedawna był nikim, a ja, właśnie ja dałam powód. Rozpycha się, nadmuchuje mnie jak bankę mydlaną. Teraz jestem przezroczysta. Kawy? Kawy, kochanie? Mogę nawet rzucić się pod stopy. Tak, podnóżek. To dobre zajęcie. Gdzieś na pograniczu szmaty i ręcznika. Bez zmartwień, że się nie spełniam. Ależ jestem pełna, przejedzona. Ciekawy mój, niemy sejm tkanek i komórek. Zresztą jem. Dymem mówię, a ty kradniesz powietrze. Tak, teraz patrzysz. Patrzysz. Widzisz zwierzątko niedorosłe do bycia pożartym. Bóg śmieje się z tego zezwierzęcenia. „I ty przeciwko mnie?” – drgają zwielokrotnione czekoladą podbródki. Jest kawa, mówisz: „pij, póki gorąca”. Przynoszą ciastko, mówisz: „Jedz, póki dobre”. Ja zjem, wszystko zjem. Pies nienażarty, kotka przeswojona, wszystko zjem. I płakać będę, łzami zapijać, nektarem dla ubogich, twoje zdrowie. Tylko bądź. Świnią, jeżem, jeszcze raz świnią i sobą, i mną, i cały mój, dla mnie, dla tej jednej egoistycznej, zakłamanej potrzeby posiadania, czegoś na własność. Jeśli nie siebie, nie życia swojego bydlęcego, to ciebie. Teoretycznie, z pobożnym życzeniem, skamleniem, dla cholerstwa topornego bądź. I nie każ odchodzić. Do stada, które woła: „za brzydka”, „za zwykła”, „za słaba”. Staję się zwierzyną łowną. czuję zagrożenie i własną niedoskonałość. Udaję, że uciekam. Dla pozorów. Dla wszystkich. A ty wytykasz palcem: „ty mała kłamczucho, ty śmieszna, ty…”. Cudownie potrafię skamleć, dumnie tak, żebyś myślał, że wcale nie proszę. „Ty kłamczucho, ty…”.