PRZEMIANA HENRYKA
ńczy! Ciało Henryka Hermafrodyty Androgyna wykrzywiało się w barokowych konwulsjach, w efekcie których stłukł jedyne w mieszkaniu lustro i porysował wannę jakimś półmetrowym pazurem. Jeszcze kilka minut i pan Henryk z całą pewnością wyzionąłby ducha i w tej czystej postaci udałby się do krainy wiecznych łowów, ale Biologia zlitowała się nad nim i dała mu spokój. Ciało Henryka upadło wycieńczone na zimne i mokre kafelki. Padło i zadyszało, ale wszystko wskazywać zaczęło na to, że gwałtowne mutacje ustąpiły, a ciało pana Henryka wyglądać poczęło jakby je świeżo zdjęto ze stołu w prosektorium, gdzie ćwiczono na nim szermierskie cięcia gładkim skalpelem. Tak było zmasakrowane. Ale żyło. A Henryk wraz z nim. W dodatku zaczął już odzyskiwać siły, by po niedługim czasie podnieść się nawet do pozycji pionowej. Pan Henryk wstał więc i rozejrzawszy się wokół, ujrzał porozrzucane rogi, pazury, długie uszy, pancerze, kawałki skóry, fragmenty sierści, a nawet skrzydła, jakby zdjęte z bociana. Poczuł, że oto zrzucił z siebie wielki genetyczny balast, że opadło z niego to wszystko, co kiedykolwiek łączyło go z resztą natury. Pozostał mu tylko jeden mały gen. On sam. Sam jeden. Lonesome. Całkiem sam. Rany zaczęły się zabliźniać, a nawet wygładzać. Skóra powoli stawała się miękka, lśniąca i delikatna z lekkim błękitnym odcieniem. Uszlachetniona. Wysubtelniona. Henryk spojrzał na swoje dłonie. Każda z nich liczyła tylko trzy palce. A po co komu aż pięć?! Trzy w zupełności wystarczą. Nie mógł się oczywiście opanować i popatrzył także w dół. Ale po drodze nie napotkał bujnych piersi. Ich miejsce zajęła nieco zapadnięta klatka piersiowa. Ale nie to było najgorsze. Zniknął także największy skarb Henryka. A raczej odpadł. Poniewierał się na podłodze obok innych resztek. Z dwupłciowca pan Henryk stał się bezpłciowcem. Westchnął zasmucony do głębi, ale nie wydał przy tym najlżejszego dźwięku, prócz jakiegoś metalicznego świstu. Zaniepokojony dotknął swojej nowej twarzy. Zamiast dawnych ust miał teraz tylko maleńką szparkę, a powyżej... To straszne! Nie znalazł żadnego nosa, ani nawet dziurek do oddychania! Dopiero teraz Henryk zdał sobie sprawę, że nie oddycha. Nie oddycha! A więc nie żyje? Ależ przecież żyje! Czuje siebie, więc na pewno żyje. Może brak konieczności oddychania jest szczytowym osiągnięciem ewolucji? Na pewno. Pan Henryk jest więc jej ukoronowaniem. Pycha zaczęła rozpychać Henryka. Zaczął też biegać po mieszkaniu na swoich nowych, długich, chudych nogach, zakończonych wielkimi stopami. Był nagi, ale nie czuł zimna. Biegał, ale nie męczył się. Cudowne uczucie! Bycie pierwszym na ziemi. Po nim już pewnie wszyscy tacy będą. Zimnoskórzy, niebiescy, leccy jak piórka i niezależni od atmosfery. Ale on jest pierwszy. Pierwszy. Może nową rasę nazwą jego imieniem? Pycha rozpychała Henryka tak bardzo, że omal nie pękł. To dopiero uczucie. Pan Henryk zapragnął opowiedzieć o tym światu. Wyjść ze skorupy, stać się asertywnym. W tym celu wyszedł z domu, nie zabierając ze sobą niczego. Chciał być czysty na nowej drodze życia. Pół godziny później leżał już rozpłatany na sali operacyjnej super tajnego laboratorium (o którym nie wolno pisać), gdzie dokonywano na nim sekcji zwłok.