pierwszy
Rozdział I Nikt nie jest w stanie zrozumieć choroby jaka nas trapi. Nikt nie jest w stanie zdefiniować jej źródła, zdiagnozować symptomów, rozstrzygnąć wielu jej aspektów, ogarnąć sposobu w jaki wikła nas w poszczególne jej stadia, obciąża nas własną, apodyktyczną świadomością, istniejącą dla nieskazitelnej satysfakcji tych wszystkich, których z jakiś nieokreślonych przyczyn nie potrafi, mimo swej naturalnej zawziętości dosięgnąć. A my tkwiący w bezsilności, nękani paroksyzmem w najmniej dającym się przewidzieć momencie, nie mogąc liczyć się nawet z własnymi zmysłami, z wadliwą percepcją, iluminacją wrażeń, które w samym środku miasta, na zatłoczonej ulicy przywodzą nas o obłęd i z takim trudem, przez tyle lat powstrzymywany, mogłoby się wydawać, niemal mający jakieś cechy infantylności płacz. Rano. Rano wydawało mi się kiedyś poetyckie, indywidualne, prywatne, dezintegralne dla innych odbiorców, intruzów. Uwielbiałem rozkoszować się tą chwilą, leżąc w łóżku, skupiony wokół własnego ciepła, poddając się jego subtelnej cyrkulacji, balsamicznej, niemej, intymnej, aż po najmniejszy zaułek jeszcze onirycznej ruchliwości mego ciała. Kiedy przez wąsko uchylone okno, z trudem, niczym cukrowa wata, wkradała się zawiesina poranka, zastygając z powolnością płynnego ołowiu, tuż nad głową, miarowo, zaczynałem przyjmować jego ciężar, nie siląc się na żadna głoskę, grymas twarzy, ostentacyjnie powracałem do swoistej inercji. Bez walki, ale zarazem już bez pretensji, bez zarzutów. Wieczór. Wieczór w zasadzie sprowadzał się do jednej kwestii. Do nieustannie nękającego mnie motywu, personalnego, osobliwego w swym rodzaju. Zaskoczył mnie w chwili, równie niespodziewanej, co sama jego istota i stał się przyczyną jakże dziwnego, mającego mnie odtąd trapić strachu. Zjawiał się w momencie kiedy kładąc się do łóżka pociągałem za sznurek umocowanej na ścianie lampki, jednym, gibkim, wyuczonym w drodze przyzwyczajenia ruchem. Światło z którego korzystałem mając zazwyczaj ochotę na nocną lekturę nabrało dla mnie zupełnie nowego oblicza. Stało się symbolem czyhania na gwałtowny przypływ niezliczonej masy emocji oraz myśli, burzliwie nękających w okresie, kiedy z wolna zaczynałem popadać w błogość, odprężenie, stan relaksacji, wynikających z rozkoszowania się książką. Wszystkie te uczucia w sekundę przepadały, oddalały się w nieznanym mi kierunku. Czułem się wówczas jak dziecko, pełne niezrozumienia, jak w jednej z tych licznych historii mających miejsce w czasie okupacji, kiedy to rodzice zmuszeni są do podjęcia ryzyka, oddając swą pociechę, ukrywając ją na czas niebezpieczeństwa wśród obcych ludzi, permanentnie dręczeni niepewnością co do słuszności swej decyzji, do dziecka, dla którego nie możliwym jest do pojęcia posunięcie jego rodziców, a którego cała delikatna fizykalność, emanująca kruchością, nabrzmiewa, aż po swe wątłe granice, nieprzeniknionym żalem. Wtedy podchodziłem do lampki. Obserwowałem ją. Obserwowałem najdokładniej jak tylko mogłem. A ona ostrością i przenikliwością swego światła rodziła we mnie nienawiść do siebie samej. Zbliżałem się do niej, nachylałem twarz, pragnąłem wyprowadzić ją z równowagi, za wszelką cenę, pragnąłem aby swym martwym światłem, odwzajemniając mój gniew, wypaliła grafit mych soczewek. Ona jednak trwała, w stoickim spokoju, zdolna jedynie do nieludzkiej, syntetycznej ironii, obojętności, bynajmniej nie abstrakcyjna, lecz wymierna, w każdym frenetycznym, przybierającym na sile oddechu, w każdym newralgicznym, bezwładnym ruchu mnie.