opowiadanko ll
Jesień zagościła w lesie na dobre. Poczerniałe liście olch przysypały miękkim dywanem czarną ziemię i zaczęły już powoli gnić. Zapach wilgoci, omszałych kamieni i butwiejącej kory mieszał się z bagiennymi wyziewami, przyniesionymi gdzieś z głębi gęstwiny drzew i krzewów powykręcanych w walce o łyk światła. Marazm niczym lód skuł krajobraz całunem bezruchu nie do przebicia, a nad spokojem miejsca czuwało szarobure niebo.
Metaliczny dźwięk podkutych kopyt rozerwał membranę ciszy, wystukując na brukowanym trakcie ostre staccato. Chrzęst żelaznych klamer i podzwanianie ćwieków stworzyły smutny akompaniament. Z cienia, powstałego ze splątanych konarów, wynurzyła się postać jeźdźca, zasiadającego na gniadym koniu. Zwierzę bez zatrzymywania się przekroczyło granicę ciemności i wiedzione sprawną ręką pana, pewnym krokiem podążyło traktem, który kończył się gwałtownie nieopodal, przywalony
lawiną zmieszanego z drobnymi kamieniami błota. Jeździec nie wahał się; poprawił jedynie przekrzywiony nagłym podmuchem czarny wełniany szal i wjechał na rozpościerającą się przed nim polanę.
Tu zaczynał sie inny świat. Wiatr hulał po otwartej przestrzeni, za nic mając groźną, ciemną ścianę olszynowego lasu, wdzierał się pod ubranie, przeszkadzał, wplatał we włosy zapachy przyrody. Na środku polany stał smoliście czarny dąb o potężnym pniu i rozłożystych konarach – zapewne relikt dawnych celtyckich obrządków, o czym świadczyć mógł przewrócony i do połowy wkopany w ziemię monolit. Trawy nie było, natomiast ziemia zapewne przywodziłaby na myśl złote pola pszenicy poprzetykane czerwienią maków, gdyby nie była zorana końskimi kopytami, a w głęboko odciśniętych śladach podków nie czerwieniła się krew.
Jeździec, zbliżywszy się do drzewa na odległość wyciągniętych konarów, wstrzymał wierzchowca i uważnie zaczął oglądać rozpościerający się przed nim widok. Skrzypienie lin i wycie wiatru napawało niepokojem, mimo to spokój i skupienie malowały się na twarzy obserwatora. Wiszące na dębie trupy rozsiewały mdlącą i odurzającą woń zgnilizny, a każdy ruch skrzydeł sytych niemal do nieprzytomności kruków wzmagał ją. Jeździec mrużył oczy, patrzył, wargi notowały. Liczył. Raz, dwa, trzy...szesnaście, siedemnaście... dwadzieścia siedem. Dwadzieścia osiem z psem, zawieszonym na jelicie. Spojrzenie jeźdźca zatrzymało się na młodej kobiecie, właściwie dziewczynie. Jej trup był szczególnie zmasakrowany, stanowił przykład mistrzostwa Inkwizycji w osobliwych torturach. Zapewne wyrywała się, próbowała uciekać, strach dodawał sił. Ciało zostało uprzedmiotowione i stało się zabawką.
Zerwał się silny wiatr, zburzył związane w węzeł długie czarne włosy jeźdźca, odsłonił bladą twarz kobiety o sinych ustach, lekko zadartym nosie i stalowoniebieskich oczach. Czarnowłosa szybkim ruchem poprawiła szal, przy okazji kątem oka dostrzegając postać młodego mężczyzny. Wisiał na najbardziej odległym konarze, jakby odosobniony i jednocześnie ironicznie wyróżniony. Tylko