Odwiedziny
Wisławscy mieszkają na przedmieściu. Coś jakby syf na dupie wielkiego miasta, tyle że zastygły, nie do wyciśnięcia. On pracownik. W zakładzie, konglomeracie. Produkcyjnym. Produkuje nic dla ogółu społecznego. Ogół lubi takie nic, byle tanio. On przez to zarabia więcej niż produkuje. Nic i trochę. Ostatni raz był szczęśliwy, gdy poznał ją. Przechadzającą się wśród woni stęchlizny międzygarażowej przestrzeni podmiejskiej. Stęchlizny ? Nie, nie stęchlizna. Raczej podczas tego przechadzania doznała urynoterapii wziewnej. Pewnie stąd jej niezabardzawy wygląd, który poruszył jego litościwe zwoje umysłowe. Zagaił co nieco, odprowadził i tak już został. Został przy niej, czasem na niej, rzadziej w niej. Szybko postanowił ziścić sen o prawdziwym mężczyźnie, a że na dom i drzewo szans nie widział, pozostał syn. Ostatecznie według powyższego został prawdziwym mężczyzną dwukrotnie, choć tylko w trzydziestu trzech procentach, by nie być drobiazgowym. Ona matka. Podwukroć. Pracująca nigdzie, czyli w domu. Kura taka, tyle że już trochę wyskubana przez czas i życie. Ostatni raz była szczęśliwa dwa razy. Gdy go poznała. Stał sącząc z metalu aluminium płyn chmielowy. Wydał jej się interesujący, w szczególny sposób trudny do opisania wystawał z kumplami. Coś zaiskrzyło. Jedno spojrzenie, jedno słowo i już ją odprowadzał. Była najważniejsza od kumpli, aluminium, garaży. Drugi raz gdy poszli na zakupy do elektroszopu. Okazało się, że kadrowa wpisała mu średnie zarobki na kwit upoważniający do zeroprocentowych zakupów. Zawsze marzyła o podróżowaniu w przestrzeni telewizyjnego ekranu. Takie diskawery z serialami i makłowiczami. Miała wypieki, aż się przestraszył i wzruszył jednocześnie, że taki kwit posiadał. Zanieśli do domu. Podłączył jak umiał, bez instrukcji. Ona dumna, że on taki specjalista od tych spraw i już siedzą. Automatyczne wyszukiwanie kanałów, piętnaście, czterdzieści osiem, sto dwadzieścia już, a kreska do połowy jeszcze nie doszła. Spojrzeli na siebie śmiejącymi oczami, dał jej do potrzymania pilot. Oglądają tak każdego dnia. Ona serial miłosny, serial na warszawskiej ulicy, serial zdrowotny, czasem kiepski serial. On sportowcem jest z zamiłowania, mało czynnym, ale zna się. Jest patriotą, wzrusza się często, rozczarowania zgniata w aluminiowej puszce i wyrzuca bez segregowania.
- Choć zobacz, nasi idą – zawołał, bo chciał w niej zaszczepić taką pasję do sportu jaką sam posiadał. Murawa równo przystrzyżona, siatka wisi jak zawsze po środku hali, kosze zawieszone jakby nieprzyzwoicie wysoko, lodowisko równe jak lustro w ich łazience. Jakby bardziej z połyskiem nawet. Za chwilę mazurek i dziewczynka z tamburynkiem. On już wściekły. Już wie. Na tamburynku nie uda się zaintonować mazurka. Nic się nie stało, nic się nie stało. Dziewczynka rytmicznie uderza wewnętrzną częścią dłoni, a on już wkurwiony. Że znów, że znowu.
Dzień po dniu schemat kopiuj – wklej. Budzik na śniadanie, mielonka z niewiadomoczego. Czasem jajka kurze w postaciach wszelakich z numerkiem producenta trzy, od kury z klatki co dziobem po tyłku podrapać się nie może od ściśnięcia. Do zakładu idzie jak na skazanie. Najchujowsze osiem godzin jego codzienności. Gdyby nie dwa dowody jego męskości pałętające się po domu, podziękowałby przedsiębiorcy, skazując się na państwową lukratywną posadę. Dwa miliony bezrobotnych mylić się nie może. Ona w tym czasie nic nie robi. Sprzątnie szmatą zatęchłą co upadło od wczoraj. Berek po domu, w chowanego czasami, czy inne takie. Jak do szkoły pójdą będzie miała więcej czasu na relaksacyjne seanse z żelazkiem w ręku. Teraz na bieżąco coś przeleci z temperaturą ustawioną od nowości na trzy kropki. Talent kucharski posiadła do dań niewyszukanych, hołdując kuchni tradycyjnej polskiej. On nie narzeka, pochwałą też nie rzuci. Brzuch napuchnięty, ale nie z głodu.