NIEBEZPIECZEŃSTWA ŻYCIA (3)
1953 (6 ½ lat)
Mieszkaliśmy w blokach przy ulicy Zagórskiej w Kielcach. Nowe osiedle, nie zagospodarowane i nie uporządkowane. Normalka w czasach, gdy zwalczanie karłów reakcji i wrogów politycznych było zadaniem nadrzędnym. Przestrzenie między blokami pokrywały zwały gruzu tworząc, ku uciesze dzieciarni, namiastkę górek pozwalających w zimie na zjeżdżanie z nich na sankach. W lecie po opadach deszczu, wykopy i zagłębienia terenu tworzyły bajora cuchnącej wody. Lęgły się tam kijanki i chmary komarów. W zimie sadzawki zamarzały tworząc lodowiska. Dzieci korzystały z beztroski władz administracyjnych w początkach „lepszej” Polski.
Zimy bywały mroźne. Pamiętam tą zimę. Byłem uczniem w szkole podstawowej im. St. Staszica przy ulicy Sienkiewicza. Temperatura w lutym spadła do –330C. Władze na okres 2 tygodni zamknęły szkoły podstawowe obawiając się zamarznięcia dzieci w drodze do szkoły. To były zimy...
W okresie tych mrozów brat namówił mnie abym dotknął językiem ostrza łyżwy. Ulegałem zazwyczaj bez sprzeciwu szalonym pomysłom mojego brata. Tak było i tym razem.
Ślina na moim języku po zetknięciu z wymrożonym metalem łyżwy natychmiast zamarzła. Język przywarł do metalu i próby rozłączenia tych dwóch obcych ciał pozostawały bezowocne. Rozciągany język przekraczał swą naturalną długość. Byłem przestraszony. Brat zaciągnął mnie do domu. Mama polała ciepłą wodę na obolały język. Zdarzenie to miało miejsce przed blokiem, w którym mieszkaliśmy. Gdyby stało się to gdzieś dalej od domu i język byłby przez dłuższy czas zamrożony konsekwencje byłyby poważniejsze.
Mieliśmy drewniane sanki z zaokrąglonym oparciem. Jestem z bratem na osiedlowym „lodowisku”. Ale cóż można robić z sankami na lodzie? Braciszek głowę miał na miejscu i nie od parady. Wymyślił - siedząc na oparciu miał przeważać sanki tak by ich przód unosił się. Ja ciągnąc za sznurek miałem je napędzać. Proste ślizganie nie byłoby żadną uciechą dla niego. Wymyślił: ja, zrywając się do biegu i po nadaniu sankom prędkości uznanej przez niego za właściwą będę szarpał za sznurek. Sanki ślizgając się na końcówkach płóz będą zataczały szeroki krąg. Tak miało być fajnie i szpanowo. Szło nieźle chyba ze dwa razy.
Gdy kolejny raz zerwałem się do biegu waga sanek i siedzącego na nich brata przekroczyła krytyczny punkt przyczepności obuwia do lodu. Poślizgnąłem się. W programie uciechy brata nie było przewidziane badanie twardości lodu przy pomocy mojej głowy. Mimo to lód i moja głowa pomyślnie przeszły test.
Uderzyłem czołem o lód. Straciłem przytomność. Przez kolejne dwa dni mój dziecięcy organizm walczył o przeżycie. Pierwszym obrazkiem po odzyskaniu świadomości, była siedząca przy łóżku babcia. Odmawiała różaniec.
Kolejny raz los podarował mi jokera.
Później będąc smakoszem trunków doszedłem do wniosku, że lód jest najlepszy tylko z whisky.