Nie wiem czy będę za twarda na chandrę.
"Na spacer pójdę z psem na smyczy,
na ławce w parku zrobię ci szalik,
nie kupię kwiatów na wyczekanym skwerze,
więc nie dzwoń do mnie, kiedy będę stara.
Nie kupię kwiatów na wyczekanym skwerze,
więc nie dzwoń do mnie, kiedy będę stara.
Dokończę swą najnowszą książkę,
na chandrę znów będę za twarda..."
/Jacek Cygan i Jerzy Filar: "Za szybą" /
Wypiję kawę, pomyślę o spacerach ze swoim psem, którego już nie ma, może dokończę książkę, może przeczytam tekst w witrynie literackiej. Jeśli zaparują mi okulary to posłucham muzyki, albo zapadnę na kolejną dozę uporczywego milczenia.
Nie ulega wątpliwości, że "wychodzenie z życia" było i jest trudne. Człowiek, który odkrywa swoją siwiznę oraz zmarszczki jest coraz bardziej świadomy własnej śmiertelności, więc liczy się z tym, że od jutra będzie słabszy, niezaradny, zdany na innych. Ile wiem o tej dziwnej samotności zbliżającej się do mnie każdego dnia coraz szybciej?
Im bardziej odchodzi się od modelu rodziny wielopokoleniowej, tym bardziej dotykają ludzi różne rodzaje izolacji, wytłumaczalnych i niewytłumaczalnych, także to powolne zamykanie się w sobie, u siebie też, w czterech ścianach, uwięzienie w problemach związanych z własną niedołężnością, ze swoją starością.
Moja prababka - którą zapamiętałam ze zjazdu rodziny - nie zadawała sobie pytania z kim spędzi resztę życia, kto poda jej przysłowiową szklankę wody, zajmie się jej potrzebami, gdy opadnie z sił, przy kim zamknie oczy, które z dzieci zadba o jej pochówek. Wszystko to wówczas, pięćdziesiąt lat temu, było oczywiste, jasne, nie rodzące wątpliwości. Tak było, dokonało się zgodnie z przyjętym zwyczajem, bo pokolenie mojej prababki - ludzi najstarszych, którzy przeżyli II wojnę światową - dożywało przy dzieciach. Z radościami i smutkami, z uśmiechami i z kwękaniami adekwatnymi do wieku, z wygrzewaniem się przy piecu, z przesiadywaniem na ławeczkach przed domem. Ówcześni starzy z ławeczek mogli osobiście popatrzeć na ten nowy, wkraczający, coraz śmielszy i okrutnie przewrotny porządek.
Widziałam jak moja prababka - zaczesana w kok, przystrojona w biały czepiec, ubrana w białą bluzkę i białą zapaskę z ręcznymi haftami, w suto marszczoną spódnicę - zbliżała się do stołu, przy którym czekała reszta rodziny. Wszyscy wstali, stali cierpliwie, tak długo aż kobieta nie zajmie swojego miejsca. W powszedni dzień, w żadne święto, z żadnej więcej okazji, niż ta, że starsza pani - matka, babka i prababka w jednej osobie - zbliża się do stołu nakrytego do rodzinnego obiadu w ogrodzie. O zajmowaniu się prababką nigdy nie mówiono jak o wysoce uciążliwym obowiązku, jak o problemie, nad którym muszą naradzać się dzieci, który dla bliskich oznacza podejmowanie trudnych decyzji, bo wkomponowanie rodzica w życie ułożone z dala od domu i rodziców.
Dopiero babcia z dziadkiem byli tymi, którzy w mojej rodzinie nie powielili tradycyjnego modelu. Nie dlatego, że sami dokonali wyboru. Ich dzieci, maluchy lub podrostki w czasie II wojny światowej, po wyzwoleniu ukończyły naukę w szkołach podstawowych, a potem wyjechały do miast uczyć się i pracować. Nie wróciły do domu, ułożyły sobie życie zgodnie z duchem czasu realizując marzenia o "małych, ciasnych, ale własnych kątach". Zachowały się więzi, dążono do spotkań, do spędzania razem wakacji i świąt. Pomagano dziadkom przy żniwach, wykopkach, zbiorach owoców. Jednak późna starość mojej babci i mojego dziadka nie malowała się już w takich kolorach, jak życie i dożycie prababci.
Choroba przyśpieszyła rodzinną naradę. Nikt ani słowem nie wspomniał o domu opieki, bo tych, którzy umieszczali starszych ludzi w domach starców uważano za wyrodne dzieci. Wyborem wypływającym z wychowania, z poczuwania się, było zabranie starzejących się rodziców przez jedno z ich dzieci pod swój dach. Tak postępowało sporo ludzi, w wielu rodzinach odbywały się zjazdy i dyskusje w sprawie opieki nad starzejącymi się rodzicami.