MroŻonka
Moja wspaniała żona psuje się w upały. Kiedy owoce spadają z drzew, gniją i robaczywieją w trawie, w niej fermentuje jakaś trucizna, wzbiera i podchodzi jej do ust. Słońce suszy sady, a ona suszy mi głowę. Powody są zwykle błahe: uchylone okno, przez które wpada żar, niedomknięte drzwi lodówki, która się przez to rozmraża, zacinający się wiatrak, którego nie potrafię naprawić. A najbardziej piekli się o to, że jest gorąco, tak jakbym miał pstryczek do gaszenia słońca i złośliwie go ukrył. Gorąco - oto refren naszych letnich popołudni, zdarta płyta z jednym przebojem. Odkrycie warte powtarzania w nieskończoność, by przetrwało w zbiorowej świadomości na zawsze: w lecie jest gorąco. Gorąco, gorąco, gorąco!
Moja niezła żona zarządziła niedawno zakup wielkiej zamrażarki do magazynowania nadmiaru zakupów. Szybko przekonałem się, że był to tylko pretekst i że nasz domowy bzik tropikalny wszedł na nowy poziom. Gdy nazajutrz po zakupie wszedłem do kuchni, podłogę pokrywały sflaczałe opakowania z przetworami i rozpuszczonymi lodami, a spod otwartej klapy zamrażarki wystawała dolna połowa mojej lepszej połowy. Klepnąłem ją z szacunkiem, a wtedy górna połowa z chrzęstem się wyprostowała. Ze sztywnych włosów posypały się kryształki lodu.
- Gorąco – szepnęła moja zbzikowana żona, przecierając zlepione szronem oczy. Opuściła wzrok na swoje stopy, tkwiące w kałuży wody. – Gorąco mi w nogi.
- Wiesz, że nie możemy tego ponownie zamrozić? – spytałem, siląc się na spokój i wskazując na pobojowisko na podłodze. Ale ona powtórzyła tylko swoje zaklęcie – gorąco! - a potem usiadła na brzegu zamrażarki i wsunęła do środka nogi. Jej zmarszczone czoło powoli wygładzało się, a usta rozciągnął uśmiech.
Postanowiłem przemienić ulgę w szczęście, a połowiczny sukces w triumf i nacisnąłem lekko pochylone plecy. Zdrętwiałe ciało poddało się bez oporów. Gdy zgięło się w pół, zablokowałem je klapą. Ze środka dobiegało coraz cichsze: gorąco, gorąco, gorąco… A potem zapadła cisza.
Z rozmrożonych smakołyków przyrządziłem sobie kolację, a nazajutrz śniadanie i obiad. Co pewien czas przykładałem ucho do pokrywy i upewniałem się, że zamrażarka pracuje. Ze środka dobiegał tylko cichy szum. Pomruk agregatu czy chrapanie żony? Wiem tylko, że działał kojąco, niczym mroźny powiew, szepczący do ucha: zimno, zimno, zimno…
Sielanka trwała do końca sierpnia, kiedy to kończyły się nasze urlopy, a dzieci miały wrócić z kolonii. Szczęśliwie wraz z wakacjami skończyły się upały. Mimo pomyślnych prognoz, z drżeniem serca uchylałem pokrywę. Niepokój wzrósł na widok warstwy szadzi, która szczelnie pokryła pochylone plecy mojej mro-żony. Otrzepałem ją i uniosłem. Wydawała się lekka, jakby pusta w środku. Zaniosłem ją na balkon i ułożyłem w słońcu. Z niepokojem obserwowałem znajomą twarz, ściętą teraz w lodową maskę. Czy jednak wcześniej była czymś innym? Nigdy nie wiedziałem z góry czy za tym nachmurzonym czołem formują się tornada czy ulewy, grymasy i łzy czy uśmiechy.
W końcu szadź spłynęła z ukochanej twarzy, powieki drgnęły i uniosły się.
- Chyba się zdrzemnęłam – rozległ się ochrypły głos. - I trochę zmarzłam…
Z ulgą ucałowałem znowu wspaniałą żonę i ruszyłem zaparzyć jej herbatę.
Weszła za mną do kuchni i z namysłem przesunęła palcem po klapie zamrażarki. Jej milczenie okazało się ciszą przed burzą, gdy ją z trzaskiem zamknęła.
- Myślałeś, że ci się upiecze?
Po pierwszym szoku przyjąłem wypróbowaną postawę idealnego czekisty, który – według Dzierżyńskiego – powinien mieć gorące serce, chłodną głowę i czyste ręce.
- A co ja takiego zrobiłem?
Odpowiedziała mi krótkim śmiechem.
- Założysz klimatyzację w całym domu - ciągnęła poważniejąc. – Oczywiście zaraz po naprawieniu wiatraka i wymianie okien. To chyba łagodna kara za próbę zabójstwa?
Moja strefa komfortu pękła i do środka wpadł przeciąg.