Mroczna jasna ścieżka
Pierwsze promienie słońca odbijały się błyszcząc od różnorakich zegarów, rosnących na drzewach, mających sobie za nic brak logiki w ich umiejscowieniu. Padało. Trawa w czasie deszczu była oczywiście mokra, co za tym idzie, niezwykle śliska. O świcie, na polnej, wydeptanej ścieżce było spokojnie i cicho. Pierwsze dźwięki dało się słyszeć dopiero po jakimś czasie, może kilku seriach rzeźbienia ciemnego drewna powykręcanych, starych drzew przez purpurowego dzięcioła o mądrych, starych oczach. Nic nigdy go nie płoszyło, był tu panem. Nie zdziwiło go wcale, kiedy płachtę ciszy rozerwały delikatne, subtelne dźwięki harfy. Otworzył swe oczy szerzej. Fiolet oczu niejako pochłaniał niecodzienny dla człowieka widok. On był przyzwyczajony. Harfa czasu, jak zawsze o świcie, zaczęła wygrywać następny fragment Melodii Świata. Stała na rozdrożu dwóch ścieżek. Jedna wiła się wśród płaskich, gładkich głazów wśród trawy, była równa, z drobnych, białych kamieni. Jednym słowem widoczna. W kilku: Widoczna, wydeptana i wygodna. Za to druga była strasznie zarośnięta, pełna ostrego tłucznia, zarośnięta trawą. Nie odróżniała się zbytnio od polany. Jednym słowem: Niewidoczna. W kilku: Niewidoczna, niewygodna i od dawna nieużywana. Od czasu do czasu ktoś przechodził pierwszą drogą. Nawet dość często. Wszyscy widzieli zegary, dzięcioła, pierwszą ścieżkę. Nikt nie widział drugiej. Purpurowy pan tego świata nie zwracał uwagi na przechodniów. Uważał ich po prostu za stałą część krajobrazu. Przyszła noc. Kilka stóp ponad mokrą trawą unosiła się mlecznobiała mgła. On nigdy nie śpi. Dogląda zegary, czy wszystkie pracują bez zarzutu. Nigdy ich nie naprawiał, choć mógłby to zrobić bez problemu. One po prostu się nie psuły. Właśnie przyglądał się sosnowemu zegarowi o dość prostej mechanice, kiedy usłyszał przeraźliwy krzyk. Wzleciał na wyższą gałąź. Pewnie to tylko jakaś baenshee czy jakieś inne paskudztwo. Nigdy czegoś takiego nie widział, choć zdarzało się usłyszeć. Ktoś wybiegł ze Stalowego Lasu na wschodzie, i szybko przemieszczał się ku Lasowi Zapomnienia na zachodzie. Zaintrygowany wzleciał ponad drzewa, robiąc wielkie koła, przyglądał się wydarzeniom, które działy się tutaj po raz pierwszy. Po drugiej ścieżce – wielkie nieba, drugiej! – biegła młoda dziewczyna w czarnej pelerynie. Wiatr zwiał jej z głowy kaptur. Twarz o ostrych rysach przyozdobiona była ciemnym makijażem, przez co sprawiała wrażenie prawie martwej. Ale dla purpurowego dzięcioła to nie było dziwne. Dużo, a raczej znaczna większość była blada ze strachu kiedy przemierzała ten odcinek drogi. A kto by się nie bał? Wracając do młodej kobiety. Krzycząc rozdzierająco biegła przed siebie. Jej stopy krwawiły już z wielu drobnych ran, dekorując ostre kamienie czerwonym szlaczkiem. Po chwili ze Stalowego Lasu wyleciał jeszcze jedna postać. Postawny mężczyzna w bieli, na orlich skrzydłach szybko zbliżał się do pierwszej postaci. Dzięcioł rozpoznał w mężczyźnie Strażnika. Dziewczyna nie mogła poruszać się tą ścieżką. Ale jakim cudem się tutaj znalazła? Chyba tylko dlatego że powinna. Ale jej ubiór na to nie wskazywał. Ech, takie dni zdarzają się niezwykle rzadko. Ale takie coś, pierwszy raz... Wyciągnął karbowany, wielki miecz z białego srebra. Miał już zadać cios, kiedy jego wzrok przykuł kawałek sukni, białej sukni, wystającej poza skraj czarnej jak noc opończy. Zagrodził jej drogę, stawiając przed nią ruchem ręki białą ścianę jasnego światła. Ona, zaskoczona, przewróciła się. On zatrzymał się również. Kobieta szlochając mówiła coś niewyraźnie. Dzięcioł nie słyszał słów, nawet nie próbował domyśleć się treści dźwięku wydobywającego się z rozedrganej krtani przestraszonej dziewczyny. Wstała, posłusznie zdjęła opończę. Oczom Strażnika i dzięcioła ukazała się przepiękna biała suknia. Prosta, ale miała w sobie coś pięknego. Poza tym była tak niezwykle czysta, śnieżnobiała, że oślepiała obu obserwatorów. Niesamowite! Pierwsza od długiego czasu osoba, która faktycznie miała praw