Mordercy biedronek
Zasadziliśmy pelargonie. Drugiego dnia grządki ociekały krwią.
I było jasne, że musimy uciekać... Bibi miała chore serce, ale nie było wyjścia. Nazywali nas chorymi - NIE! Byliśmy tylko "inni". O krok do przodu, zawsze o jedno wzgórze do przodu przed całym peletonem. To jasne - mieliśmy wizje. To oczywiste - tylko my znaliśmy przyszłość. Dlatego trzeba było uciekać.
Nie mogli znieść pary odmieńców z dzieckiem; pary która była ciągle na uboczu, zaglądającej do miasteczka tylko po to, by przepowiedzieć kolejną... katastrofę.
Mieszkaliśmy w małym, drewnianym domku na wzgórzu. Oboje mieliśmy długie włosy. Czasem schodziłem do miasteczka po mleko i mięso dla Bibi, lekarz kazał, bo Bibi chorowała. Miała tylko trzy latka, kiedy musieliśmy uciekać...
Kiedy to było - zapytacie. Zawsze i nigdy.
Gdzie to było - zapytacie. Wszędzie i nigdzie.
Wcale nie było tak, że rozmawialiśmy z szatanem! Wcale nie! Wcale nie było tak, że odprawialiśmy czary... ani też nie poddawaliśmy się halucynogenom. Nie. Byliśmy poprostu o jedno wzgórze dalej... dlatego tak bardzo nas nie lubili. Kochaliśmy się w trawie, i trawa kochała nas. Całe nasze wzgórze było w trawie. Wieczorami paliliśmy ognisko śpiewając i tańcząc przy nim. Czasami Mia budziła się bladym świtem, a Bibi wcale nie płakała. Wtedy horyzont był czerwony, a po policzkach Mii płynęły łzy i znów musieliśmy schodzić do doliny. Mężczyźni pluli na nas, a kobiety wyzywały. Ale nie mieliśmy wyjścia, bo Mia spoglądała poza horyzont. Zawsze wystarczyło kilka prostych zdań, by ludzie okazali się bestiami. A moje kobiety płakały.
Ciepły wiatr przywiódł gradowe chmury. A umysł Mii obudził nowy horyzont. I po raz kolejny zeszliśmy do miasteczka.
Uciekaliśmy przed widłami i kamieniami.
Mia, Bibi i ja. Nasz plecak i dwa psy.
Ukrywaliśmy się w lesie. Zbudowałem szałas. Bibi potrzebowała białka i potrafiła już pytać, dlaczego musimy się chować. Odpowiadałem, że wcale się nie chowamy, tylko czekamy na swój czas. I mówiłem prawdę.
Czasami udawało mi się złowić ryby... ale czasami Bibi musiała jeść inne białko. Zbierałem owady.. mrówki, larwy, biedronki... wydłubywałem agrafką wnętrzności. Smażyłem i dodawałem prostych przypraw, które zawsze były w plecaku. Soli, pieprzu. Bibi jadła biedronki i wciąż musieliśmy czekać. Czasami ludzie z miasteczka wypuszczali wilki, by obgryzły nasze piszczele. Nie wiedzieli, że Mia zna się z wilkami. Czasami ludzie z miasteczka zapuszczali się w las, by nas spalić. Nie wiedzieli, że znamy się z ogniem. Lecz później nadeszła zima. Nie dało się kopać. Pochowaliśmy naszą maleńką Bibi w pniu drzewa.
Kiedyś wyjdziemy z lasu, by znów wejść na wzgórze.
* * *
Kim byli? Nazywa się ich różnie. Nie, nie pojęli czarnych mocy. Poprostu widzieli o jeden horyznt dalej niż pozostali. Troszeczkę więcej. Ktoś nazywa takich jak oni: artystami, pisarzami, reżyserami... sztukmistrzami, albo poprostu błaznami. Tacy żyją zawsze na uboczu. Ich życie od początku przynosi im trochę więcej; uświadomienia i bólu. Kiedy schodzą do miasteczka, by wyrazić się. Nikt nie rozumie. To artyści totalni, o kilka stulecia przed resztą. Zawsze o jedno wzgórze dalej.