Moje pierwsze zlecenie, część siódma: Dom pensjonatem, czyli co zabiera ze sobą podopieczna wybierając się w podróż do domu
Gdy zabrakło Pchełki, powoli zaczynałam zdawać sobie sprawę z powagi mojej pracy i odpowiedzialności, jaka na mnie ciąży. Problemem nie było przygotowanie posiłku, posprzątanie domu. Problemem była podopieczna i jej choroba. Moja prawdziwa praca zaczynała się tuż po śniadaniu. Bywały nawet dni, gdy szaleństwo zaczynało się już przed pierwszym posiłkiem. Czasami seniorka schodziła i pytała, gdzie jest jej mąż. Jej mąż nie żył już od dziesięciu lat. Krótka odpowiedź: „Nie wiem” i prośba, by pomogła mi nakryć do stołu, najczęściej załatwiały sprawę. Chwilę panował spokój. Starsza pani wyciągała trzy talerzyki. Tłumaczyłam więc, że jemy śniadanie we dwie. Mąż najwyraźniej wyszedł wcześniej do pracy. Widziałam zawiedziony wzrok podopiecznej. Przynajmniej siadała do stołu. Jadłyśmy. Po śniadaniu przynosiłam gazetę. Czytałyśmy, co nowego w świecie. Widząc, jak wypija ostatni łyk kawy, czekałam, co będzie dalej, od tego bowiem zależał mój plan dnia.
Rzadko było normalnie. Najczęściej podopieczna dziękowała za śniadanie. Mówiła, że było milo, ale musi już iść do domu. Wtedy wyciągałam chińczyka i grałam do znudzenia. Lepsza okazała się gra halma. Budziła w niej uśpione ambicje zwycięzcy. Niestety zainteresowanie i tą grą miało kiedyś swój koniec. Helga wstawała kilka razy od stołu, mówiąc, że musi iść już do domu. Wychodziłyśmy wtedy na spacer. Czasami chciała zapłacić za pobyt. Raz bardzo nalegała. Palnęłam więc cenę, dobrze wiedząc, że nie ma przy sobie żadnych pieniędzy. Poszła po torebkę. Wyciągnęła portfel i wygrzebała z niego parę drobniaków. Załamana powiedziała, że nie rozumie, jak mąż mógł opuścić pensjonat bez niej. Ona nie ma jak zapłacić. Popatrzyłam na nią i odpowiedziałam, że nie ma sprawy. Należą do naszych stałych gości i tym razem ich pobyt pójdzie na koszt domu. Podziękowała, wyściskała mnie. Pomogłam jej włożyć kurtkę. Tymczasem chyba już zapomniała, że chciała iść do domu, i szłyśmy na spacer.
Po spacerze była chwila spokoju. Czasami udało mi się ugotować obiad bez żadnych atrakcji, czasami było to nieco trudniejsze. Seniorka próbowała królować w kuchni. Wyłączała mi kuchenkę, chowała produkty spożywcze, które wyjęłam, by przygotować obiad. Potrafiła nagle wyciągać brudne naczynia ze zmywarki i rozkładać je do szaf. Było trudno. Najgorzej było, gdy obiad się gotował lub zaczęłam piec ciasto, a ona koniecznie chciała iść „do domu”. Zostawiałam wtedy wszystko. W biegu wyłączałam kuchenkę, piekarnik i trzeba było iść za nią. Czasami wcześniej spakowała siatki. Raz pozbierała wszystkie jaśki z salonu, upchała w reklamówkach, mówiąc, że to jej poduszeczki i bierze je ze sobą. Innym razem przerzuciła sobie kilkanaście torebek przez ramię i przyszła ze mną się pożegnać. Temat pensjonatu, płacenia za śniadanie, „powroty do domu” wracał, jak bumerang przez cały pobyt u Helgi. Nauczyłam sobie z tym radzić. Raz lepiej raz gorzej. Niekiedy trzeba było wybrać się z nią na spacer. Gdy tych wędrówek było za dużo, Katarzyna pozwoliła na zamykanie drzwi. Czasami pomogło, innym razem budziło jej agresję.
Dlatego pewnego dnia, gdy po kilku minutach ciszy zobaczyłam, jak Helga schodzi z pierwszego piętra z torebką pod pachą i workiem po papierze toaletowym, wypchanym po brzegi, nawet nie protestowałam. Postanowiłam pozwolić jej „pójść do domu”. Helga wyszła, ja za nią. W samo południe. Słońce grzało. Popatrzyłam na Helgę pełną determinacji. Na worek, z którego wystawały peruka, pantofel, szczoteczka do zębów. Na kurtki przerzucone przez ramię, które zdołała jeszcze złapać na progu, i pomyślałam, że to dla mnie za dużo. Popatrzyłam, w którym kierunku poszła Helga. Wróciłam szybko do domu po kluczyki do auta. Gdy wyszłam z budynku, była już na końcu ulicy.
Włączyłam silnik samochodu i potoczyłam się ulicą w jej kierunku. Dojechałam do skrzyżowania, zatrzymałam się i obserwowałam podopieczną. Skręciła w lewo. Jechałam za nią na pierwszym biegu. Znowu się zatrzymała. Słońce prażyło. Siedząc w aucie, patrzyłam na Helgę z workiem w dłoni. Człapiącą w słońcu. Było mi jej szkoda. Widziałam jednak jej wielką determinację i wiedziałam, że w tym momencie do niczego jej nie przekonam. Helga szła w prawo, w lewo, w lewo, przed siebie… Nie obchodziło mnie, czy ktoś na nas patrzy. Podążałam jej śladami, dziękując za auto. Ona miała siłę, ale zdawałam sobie sprawę, że w końcu ją opuści. Wtedy to ja miałabym problem − ją na karku, wypchany worek po papierze toaletowym i dłuuuuugą drogę do domu.