Jak zniszczono moje życie w pięć minut
A teraz taka mała anegdotka – dokładnie dwudziestego czwartego sierpnia dwutysięcznego jedenastego (w moje urodziny) dostałam przecudowny prezent. Rodzice oznajmili mi, że bocian przyniesie nam braciszka. Wyszło na to, że bocian się zbuntował i przyniósł jednak Emily. Dostałam takiej załamki, że przez pół dnia siedziałam w szafie, zakopana pomiędzy sukienkami mamy a koszulami taty. Tak niemiłosiernie lamentowałam. Nic nie było w stanie mnie uspokoić. Krzyczałam na mamę, kiedy tylko próbowała mnie przekonać, żebym wyszła z szafy, kopałam tatę, gdy chciał wyciągnąć mnie stamtąd siłą, gryzłam dziadka, który postanowił interweniować. Ale to i tak nic nie dawało. Przespałam kilka godzin w niewygodnej pozycji, a kiedy ocknęłam się z doskwierającym bólem pleców, był już wieczór. I wiecie co postanowiłam zrobić, żeby dać upust złości? Stworzyłam nowego bloga, napisałam emocjonalnego posta, zwyzywałam cały świat… i mi przeszło. Mama, która zastanawiała się już, czy nie trzeba iść ze mną do psychologa, była w takim szoku, kiedy zeszłam rano na śniadanie cała uśmiechnięta, że przypaliła całą jajecznicę. Nakładając na talerze resztki tego, co zostało z jej cudownego dania, wszystko wysypała sobie na nogę. Tak, pamiętny dzień.
W wieku szesnastu lat, czyli dokładnie rok temu, postanowiłam zająć się blogowaniem na poważnie. Ślęczałam nad moim nieszczęsnym projektem dniami i nocami. Prawie przez całe wakacje nie wychodziłam z domu, bawiłam się w grafika i pisałam zapasowe posty. Nie liczyłam na nic, a dostałam tak wiele. Dostałam was, moi najukochańsi czytelnicy.
To dzięki wam mój blog przekroczył ponad sześćdziesiąt tysięcy obserwujących. Jestem sławna, a mimo to – wciąż anonimowa. To znaczy byłam, do wczorajszego wieczoru. Jakoś nigdy nie zależało mi na tym, aby ludzie wiedzieli jak wyglądam, jak się nazywam i skąd jestem. Czułam się komfortowo, bo nie zatrzymywaliście mnie na ulicach i nie pisaliście w prywatnych wiadomościach na moim osobistym profilu na facebooku. Zawsze uważałam, że osoby, które dowiedziałby się o moim blogu, zaczęłyby się ze mnie nabijać. I słusznie, bo grupka pewnych pustych lalek w mojej szkole już to robiła, nawet nie wiedząc, ile osób mnie obserwuje. Ale moja „kochana” Emily zniszczyła wszystko, nad czym tak długo pracowałam. Nawiasem mówiąc, nie polecam zezwalać komukolwiek na korzystanie z waszych laptopów, jeśli macie zapisane na nim hasła do wszystkich portali społecznościowych.
Emily napisała na tym blogu posta, w którym podała wszystkie linki do moich prywatnych kont - Twitter, Pinterest, Instagram, Facebook, Google+. Oznajmiła, że wreszcie chcę się ujawnić i oto moja prawdziwa tożsamość. Nie minęło nawet piętnaście minut, a zostałam zbombardowana gradem pytań, komentarzy, wiadomości i polubień. Nawet te puste barbie ze szkoły komentowały moje wpisy, twierdząc, iż są bardzo zadowolone, że w końcu „ich ulubiona blogerka” podała swą prawdziwą tożsamość. „Nikki, uwielbiamy cię!” – pisały dalej. Panie Boże, czy ty to widzisz i wciąż nie grzmisz?
Odebraliście ujawnienie mojej tożsamości całkiem nieźle, ale natknęłam się również na wiele negatywów. Koniec końców, nie przejęłam się nimi. Nie ważne jest, co myślą o nas inni, najważniejsze jest to, co myślimy o sobie sami. Już nawet nie jestem zła na małą Emily, wiecie dlaczego? Bo każdy człowiek ma prawo popełniać błędy. Ona popełniła błąd i dzięki niemu wiele się nauczyła. Już więcej nie zrobi tego samego. Och, prawie zapomniałabym o najważniejszym. Powodem jej nagłego ujawnienia mojej tożsamości jest fakt, iż nie chciałam wybrać się z nią na lody.