Fajrant
Popycham ciężkie, szklane drzwi i zbiegam po krótkich schodkach na ulicę. Widzę przed sobą zabytkowe wejście do budynku sądu, przy którym stoi trzech strażników więziennych. Opancerzony samochód zaparkowali nieopodal. Wyobrażam sobie jego wnętrze i więźniów z brzydkimi twarzami, którzy siedzą w rzędach, niczym wycieczka szkolna. Zamiast zapiętych pasów są skuci łańcuchami i nie śpiewają wesołych piosenek. Czuję niepokój, gdy pomyślę, że przypadkiem, za niewinność, mógłbym trafić między nich.
Zwiększam tempo i wychodzę z wąskiej Strzeleckiej na gwarną i szeroką Kartuską. Zapominam o więźniach, kieruję się w stronę Starego Miasta. Mijając parking policyjny patrzę uważnie na postawnych stróżów prawa ubranych w cywilną odzież. Kabury z pistoletami mają doczepione do pasków spodni, rozmawiają o czymś głośno, mimo to nie słyszę ich dyskusji, bo samochody i tramwaje hałasują zbyt mocno. Zazdroszczę policjantom, bowiem sam chciałbym być takim twardzielem, który tropi bandytów, ale brakuje mi odwagi, więc rekrutuję gawiedź z Podkarpacia. Może nie płacą mi majątku, ale mam dobre ubezpieczenie i w razie potrzeby darmową kolonoskopię. Zanurzony w przemyśleniach docieram do dworca, wchodzę na peron nr 2, spoglądam w górę, aby uniknąć defekujących gołębi. To jak dotąd moje najbardziej stresujące zadanie. Kolejka podjeżdża, jestem bezpieczny, wracam do domu.