Apteczka nieustającej pomocy
Prolegomena do…
Między niebem a ziemią
Między młotem a kowadłem
Jest takie miejsce, gdzie ktoś ciągle nas napierdala
My też napierdalamy innych i sami siebie
To właśnie jest piekło
Niektórzy głupcy mówią, że to życie
I
Raz pisał poeta o dobrych i złych,
Że od jednych i drugich odchodzi – wilk.
Swą niewinnością dobre oczy drażnią,
Zgórną obojętnością złe tlą zazdrość
Rozognianą ambicjami – nie twymi.
Niewinny obojętny na pogardę,
Sprawiedliwe jego oczy – otwarte,
Nie twoje – ślepca krzyczącego: ślepi!
Nie pisać więcej o potędze smaku.
Nie pytać: czymże – gdy go straci – przyprawić sól? –
Tylko, by dać słodko-gorzki upust swym kwasom,
Nadkwasocie trywialnej jak nocą Wielki Wóz.
I czy wolność to śmierć, czy bogactwo i władza? –
Niczego nie pożądać lub wszystko posiadać.
II
Poddałem się zbyt późno, by umknąć porażce,
Marzenia nie umieją łagodnie lądować,
Rozbijają się o ziemię, wcielone gniją,
Zostawiając niezmywalne ślady na duszy,
Najważniejsze przeciekło mi między palcami –
Niepraktyczna łza, która czyni mnie człowiekiem,
Liżę słony osad, brylant wyrosły z dłoni,
Zadowalam się bólem przygryzionej wargi.
III
Wybaczyłem świat wszelkim złoczyńcom,
choć pewnie dlatego, że nie mogę się zemścić.
Gdy z wiedzą pomnaża się bezkresna niewiedza,
O liczbę łbów hydrze odrosłych jestem bliżej,
Czym prędzej odkrywszy, że to nie takie proste –
Pojąć, że to prostsze niż się nam wydawało.
Każdy ma swą historię, jej interpretację,
Swoje cobybyłogdyby, swe-nasze, co jest,
Kombinację kwasów predysponującą los.
IV
Zatoczywszy krąg w swej pogoni za Godotem
Pojąłem, że równie dobrze mogłem nań czekać,
Bo siedziałby ze mną, zamiast biec ramię w ramię.
Już wiem, że to na ile umarłem zależy
Od tego, czy wszystek zdążyłem się narodzić.
Czas piękno podziwiać się na powrót nauczyć,
By – nie mogąc go stworzyć ani zniszczyć nic prócz –
Nie stanąć bezbronnie wobec samozniszczenia.
V
Pochowawszy marzenia nie w porę wcielone
Pod drzewem, co ściągnęło ten piorun, już ściętym,
Wysiadam z karuzeli wokoło osi pnia
I – choć zataczając się – ruszam wreszcie naprzód
Zranione serca koić zamiast siebie ranić,
Bo to żadne zadośćuczynienie. Wyrosłem
Z ciasnych ideałów, bo za wcześnie odziałem
Swą pustkę, dorosłem, by zacząć ją wypełniać –
Bez dna – rumienić się z wstydliwej dobrej woli
I pomodlić do Bernadetty o lepszy wiersz.
VI
Jak to miło, kamień spadł mi z serca
Na stopę, wcale nie tak łatwo ruszyć z miejsca –
Świadomię sobie, że to tylko decyzja.
Pytam się: czy pychą jest do pychy się przyznać?
I czy chcąc dać więcej niż mam nie za wiele chcę
Dostać za darmo?
VII
Siedzi nas czworo ewangelii albo jeźdźców:
Oto pierwsze: idealne, najpiękniejszy zły,
Drugie: również ideał, najczystsze ze świętych,
Trzy: ja, którego nie ma, prosty i szczęśliwy,
A czwarty ja jestem w sobie wszystek i zawsze,
Faktyczny w swej dziedzinie ułamka historii
I garstki ziemi, z nieuniknionym zwichnięciem
Powołany doń burzą krwi więzionej w żyłach.
Kamieniem odgadywaliśmy kształty nieba,
Po omacku, po ciemku, lecz błyski krzesane
Uderzeniami w kamienne spojrzenie nocy
Nie dają szans tęczy. Mam dwadzieścia dwa lata,
Pomylony faraon, uzgadniam warunki
Wprowadzenia do niewoli, Egipt jest wszędzie.
Epilog po…
Byłem głodny i chciało mi się jeść
Byłem spragniony i chciało mi się pić