I nagle ten rozdygotany, bulgoczący Tymański zderzył się z czarną dziurą, w której wszystko dążyło ku wyciszeniu, wyzerowaniu. Wchłonął mnie horyzont zdarzeń, nie bez obawy poszybowałem w głąb, na spotkanie zenistycznej osobliwości. Buddyzm zaoferował mi miecz, którym postanowiłem ściąć sobie głowę. Głowę, która , owszem, wciąż odrasta, ale z każdym odrośnięciem jest w niej coraz mniej chaosu, a coraz więcej afirmacji, pogodzenia ze sobą i światem.
Coltraine ze swych późnych płyt jest ostatnim słowem zen. Koniec, kropka. Wyznacza najdalsze, najdziksze, najbardziej samotne, ale też najbardziej uduchowione miejsce, do którego nie dotarł człowiek w kosmosie muzyki. To miejsce, w którym mieszka i pogwizduje szamański duch czajniczka.
Więcej