Wyspa
Morze szumiało spokojnie wśród piskliwego krzyku mew i świstu ogromnych skrzydeł pojedynczych albatrosów. Puszyste pianą fale uderzały o urwisko, zabierając z każdym ruchem trochę ziemi i skał, a pozostawiając w zamian na wąskim brzegu brązowe, białe i czarne muszle, czasem nawet parę bursztynów – tutaj jednak nikt ich nie zbierał. Ciemnozielona trawa porastająca większą część wyspy uginała się pod silnymi podmuchami wiatru, falując niczym morska woda, aż zdawało się, że to cały świat tańczy w tej muzyce z wiatrem – i śnieżnobiałe ptaki wśród szarobłękitnego nieba, i trawiaste pagórki, i złociste kaczeńce kulące się do ziemi, aby podmuch wiatru nie porwał ich delikatnych płatków – i jej orzechowe włosy unoszące się z każdym ruchem powietrza. Ciemnobrązowe oczy wpatrzone były w horyzont, za którym raz po raz znikały samotnie statki o pięknych białych żaglach, choć na ich pokładzie nie było nikogo. Pustka mieszkała także w starej latarni morskiej o odrapanych murach, która stała niedaleko brzegu, uparcie opierając się sile wiatru i mrugając do odpływających statków swym jedynym zmęczonym okiem. Żaden jednak blask nie sprawił nigdy, aby którykolwiek ze statków przycumował na wyspie i dziewczyna o orzechowych włosach wątpiła szczerze, aby to miało się jeszcze zmienić. - Chciałabym, aby było inaczej – wyszeptała jakby do siebie, lecz chwilę później odpowiedział jej głos mężczyzny wylegującego się na trawie z rękoma skrzyżowanymi pod głową: - Jakże mogłoby być inaczej? - Chciałabym móc dotknąć życia. On spojrzał na nią ze zdziwieniem widocznym w jego śmiesznych, czarnych jak węgle źrenicach i uśmiechnął się jakby w niedowierzaniu. - Przecież jestem tutaj. Wyciągnął w jej kierunku spracowaną dłoń, a ona powoli podeszła do niego, bosymi stopami muskając trawiasty dywan. Jednym paluszkiem spróbowała dotknąć jego dłoni, lecz w tej samej chwili cała jego postać rozpłynęła się jak we mgle. Dziewczyna spojrzała nieufnie na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał, lecz teraz rosły tam tylko smagane wiatrem kaczeńce. - Więc jednak nigdy nie istniałeś – wyszeptała ze smutkiem, a po jej policzkach spłynęły dwie srebrzyste krople słonej morskiej wody. Spłynąwszy z jej twarzy, dwie łzy popłynęły powoli wzdłuż pochylonego źdźbła trawy i z urwiska pofrunęły do morza. Ona jednak nie zauważyła tego wcale i skuliwszy się podciągając kolana pod podbródek spojrzała na niebo, szare i zwiastujące burzę, która jednak nigdy nie nadchodziła. Mewy nadal krzyczały piskliwie, a szum fal zagłuszał ich głosy, gdy zamknęła oczy – i mogłaby przysiąc, że morska symfonia dźwięczała w jej uszach nadal, aż do momentu, gdy znów otworzyła powieki. Wokół nie było nic, tylko pustka i on. Spojrzała w jego czarne jak węgielki oczy i poprosiła błagalnym głosem: - Zabierz mnie do domu. - Głuptasie, przecież my nie mamy domu – odparł poważnym tonem, a gdy tylko spróbowała dotknąć jego twarzy, rozpłynął się w nicości razem z nią i ze światem.