Wieża
WIEŻA
„Mieszkam w wysokiej wieży otoczonej fosą, mam parasol, który chroni mnie przed nocą”.
(Sztywny Pal Azji)
Na urlopie zazwyczaj robimy coś wyjątkowego. Ja wyjątkowo nie lubię się wspinać na wieże, ale dałam się namówić mojej rodzinie na tę przyjemność, żeby sprawić im radość, bo to niedawno zbudowana wieża widokowa i należało ją zwiedzić, aby podziwiać panoramę Tatr.
Kiedy podjechaliśmy na miejsce i zatrzymaliśmy się na pobliskim parkingu ulżyło mi, bo owa budowla nie wyglądała na szczególnie przerażającą. Wysiedliśmy z samochodu i poszliśmy.
Na piaszczystej ścieżce przed wejściem, niczym strażnik stała drewniana figurka przedstawiającą kobietę, z dumną nazwą MARYSINA POLANA- LIPNICA WIELKA. Zrobiliśmy sobie zdjęcia na pamiątkę i poszliśmy dalej. Na drewnianej budowli zamieszczona była tablica informująca, iż wieża została utworzona przez urząd Lipnicy oraz Słowacji. Ponieważ to miejsce na pograniczu, zapowiada się niezły widok, zarówno na polską (Tatry) jak i słowacką stronę (jezioro).
Popatrzyłam na górę, wzięłam głęboki oddech i ruszyłam za moją rodziną, po wytchnienie, relaks i piękno dla oczu.
Podczas gdy moi najbliżsi wspinali się opowiadając sobie dowcipy, ja przeżywałam tortury. Niby nie było wysoko, ale te schody jakieś wąskie, strome i drabiniaste. Po pierwsze dostałam zadyszki, po drugie nogi zrobiły się miękkie jak z waty. Zamiast obiecanego wytchnienia wręcz brakowało mi tchu, a zamiast relaksu ciśnienie podskoczyło mi do niebezpiecznej granicy.
Rodzina zachwycała się ukazującymi się wokoło widokami, ja natomiast szłam jak koń na Morskie Oko- z kolorowymi klapkami na oczach, przestałam widzieć cokolwiek poza kątem oka. A to była dopiero pierwsza kondygnacja.
Wspinało mi się coraz gorzej, więc żeby się nie przewrócić na schodach, podpierałam się rękami i niczym Tarzan parłam do przodu, a muszę przyznać, że i liany do podciągania by się przydały, gdyż poręcze były bardzo wysoko.
Gdy już spocona dotarłam na szczyt wieży widokowej, faktycznie zabrakło mi tchu, ale nie z wrażenia, a ze strachu. Stanęłam na środku platformy, jedną ręką trzymając się belki, a drugą jakiejś konstrukcji. Kręciło mi się w głowie, więc nie było mowy żebym podeszła do barierki, chociaż rodzina mnie do tego namawiała. Podobno było co podziwiać, ale nie byłam w stanie tego stwierdzić. Moje myśli zaprzątał powrót na dół, na stały ląd.
Pomyślałby ktoś, że w wieży, górując nad otoczeniem, poczuję się wyjątkowo, ważnie, bezpiecznie.
Nie ja. Nie dziś. Nigdy.
Strach zniżył mnie do poziomu małej, przestraszonej myszki. Nie była w stanie docenić tego, że byłam na wieży widokowej, że mogłam poczuć się jak królowa Tatr.
Dość. Przestałam słuchać, co mówią do mnie moi bliscy i zaczęłam szykować się do zejścia. Tak, musiałam się przygotować. Gdybym wiedziała, że tak będzie, trenowałabym również schodzenie.
Stawałam w różnych pozycjach, robiłam różne podejścia. Gdy stanęłam frontem do schodów , poczułam się jak potencjalny samobójca, bo nie byłabym w stanie zrobić kroku do przodu bez upadku na łeb, na szyję. Przymierzałam się do zejścia niczym Jaś Fasola do skoku z trampoliny. Wreszcie drobiąc nogami stanęłam bokiem do schodów i ostrożnie postawiłam jedną nogę na szczeblu, potem drugą i td, itd. Kiedy ręka znalazła oparcie na schodach, zaczęłam schodzić.
Ja nie mogę! Po co mi taki relaks, kiedy ze strachu nic nie widziałam?
Co z tego, że byłam na wieży, skoro lęk stłumił radość z widoków. Na wieży czułam wyłącznie samotność, bo byłam tylko ja i mój lęk.
Nie chcę już górować nad otoczeniem, zdecydowanie wolę być nisko, lecz bezpiecznie.