To były podejrzanie piękne dni
Pochód wolno przelewał się przez węgierską równinę niczym cień przeładowanej błotem chmury. Wyzwoliciele prowadzili ich pieszo odkąd z braku paliwa porzucili ciężarówki. Wyjątkowo upalny maj doskwierał żołnierzom i uwolnionym, których postacie falowały nad taflą trawiastej pustyni. W końcu jakieś załamanie tej monotonii, w polu widzenia rewolucja miasteczka, jakaś dolina, a może wzgórze. Oaza przywitała ich garstką płodów, które miały narodzić się w nowym, powojennym świecie, jako wolni mieszkańcy grodu, który sami musieli odbudować. Pierwsze dni pokoju były obiecujące, to były dni nadziei niepokojonej pogłoskami, że dni wolności rychło się skończą, że niewola trwa, a wizja wolności to fatamorgana napędzająca ten chory pochód prowadzący ku miejscom, gdzie kiedyś były ich ojczyzny. Wataha hien w potarganych łachach opanowała miasteczko i zagrabiła jego skarb – skład beczek w zrujnowanej winnicy. Nie było taktyki w tym marszu, którą złamałby szał zachłanności, bo przecież wojna się skończyła, a to była doraźna potrzeba, jedyne, co można było w tych dniach wyssać z piersi Europy. Było tam coś w rodzaju zlewni, taki pusty betonowy basen. Ruscy porozbijali beczki i salwy czerwieni zalały koryto, tak, bo wszyscy pili jak świnie, wannę, bo pławili się w kleistej rubinowej cieczy. Wyglądało to jak oczyszczające obmycie w krwi, takie katharsis. Wino zrównało jeńców i ich wybawców, uchroniło miejscowe dziewczęta od gwałtu, bo po pijanemu było im obojętne, a nawet cieszyły się parodią namiętności w ramionach gierojów. Smród i rozrzucone ciała pijanych sprawiały, że wyglądało to jakby osadę nawiedziła jakaś plaga. Pili, dostawali konwulsji od przepełnienia wyposzczonych brzuchów, zasypiali, budzili się i dalej pili, rzygali i dalej pili, kładli się tylko przy kobietach nie będąc w stanie kopulować, ślinili się tylko i może śnili. Jakby też czuli, że te pierwsze dni wolności są ostatnimi. Niektórzy tracili przytomność i zanurzali się w morzu znieczulenia. Tak, topili się w winie. Może to był szlachetny trunek dojrzewający wiele lat, któremu udało się przetrwać wojnę, a teraz wymieszany z ekskrementami stał się balsamem dla zwłok tych, których przyprawił o śmierć z przepicia. Tak, potopili się w winie, zwłoki pływały a żywi dalej pili. I było wesoło, było lżej. Nie wiem, czy poszli dalej, czy nie wyginęli po drodze, czy doszli do celu, którym podobno były obozy pracy za Uralem… Wiem, że mój bohater, który zwęszył niebezpieczeństwo i wraz z towarzyszem wykorzystując śmiertelne upojenie reszty stada uciekli na południe. Udało im się dostać za ocean, do Ameryki Łacińskiej. Tam zobaczyli świat jak ze snów, przytłaczająca burza barw i dźwięków trwała nieustannie. To był faktycznie nowy świat. Jednak i tu czaiło się coś podejrzanego, nieobliczalnego, jakiś niepokój wiszący w powietrzu. Oddalili się na wieś. Góry budziły w nich obawę, więc kierowali się ku dżungli, ku zieleni, tej barwie spokoju i nadziei. Praca na nieurodzajnej ziemi, początki handlu narkotykami, to nie była dobra perspektywa dla podejrzanych przybyszów. Znaleźli nieoczekiwanie rodaka, który uświadomił im, że wielu już odgrodziło się nieprzyjaznymi wodami Atlantyku od starego świata w tych trudnych latach. Zabrał ich w miejsce względnie spokojne i bezpieczne. Zagłębiali się w dżunglę, lecz atrakcje turystyczne przesłaniały owady. Ogrom robactwa grzmiał nieustannie jakby gniazdo szerszeni w chałupie wypuścił i zdawało się, że nie mniej dokuczliwie kąsał, a jeszcze i węże wijące się wszędzie. Mieli na szczęście kalosze chroniące przed wszelką pełzającą po ziemi gadziną. Gdy przybyli do wioski, zastali grupkę ludzi gapiących się na jakąś padlinę. Podnieceni zdawali się rozprawiać o złym znaku czy klątwie. Jakby nie można było zakopać zdechłej zwierzyny. Ale wśród gwaru roztrzęsionych wieśniaków dało się słyszeć mrożące krew w żyłach słowa „diablo” i „chupacabras”. Ich wypowiedzenie siało panikę i chaos w wioskach przy lesie, które stawały się całkowitym przeciwieństwem spokoju. Lepiej wtedy, by gościom wróżono nieszczęście niż miano by rzucić na nich klątwę, jako na tych, którzy sprowadzili demona z lasu. Kurwa, ładnie się zaczyna. Rodak, który był wprawionym podróżnikiem, łowcą doznań i filozofem wtajemniczył ich w kolejny etap wyzwolenia i oczyszczenia. Jest miejsce, gdzie nie zaglądają wojskowi ani chupacabras… Trzeba się zagłębić w dżunglę i zawrzeć pokój z jej mieszkańcami, by żyć jak oni. Kultura zbieracko-łowiecka. Je się to, co daje las, a on jest niewyczerpany. W samej głębi nie ma kauczuku a i podziemnych dóbr nikt nie szuka, bo się nie opłaca, nie ma popularnych ziół narkotykowych. Jest ciepło, jest co jeść, wystarczy mieć kalosze, maczetę i ogień. Nikt ci nie odmierza ziemi, nie ma kolektywizacji, eksmisji. Można zajrzeć do wioski po jakieś towary i trochę halucynogenów, gdyby było zbyt monotonnie. Można odwiedzać ruiny świątyń dawnych tubylców. Zamieszkali w lesie. Nie mieli władzy ani bogactwa, które mogliby stracić, musieli jedynie zrzec się świata wielkiej polityki i biznesu oraz swych żądz. Chodzili do piramid, by kontemplować kamienie, łowili ryby, zbierali owoce, czasem polowali. Ciepły, lecz orzeźwiający podmuch wieczora wprawiał w duchowe uniesienie robotnika przymusowego z Polski i jednego z jego niemieckich nadzorców, gdy patrzyli na piramidy wzniesione przez prekolumbijskie społeczności. Za pośrednictwem podróżnika utrzymywał przez jakiś czas korespondencję ze starszym bratem, który jako partyzant znalazł schronienie w innym, niewłaściwym lesie, bo choć udało mu się beztrosko przetrwać wojnę i uniknąć robót za Uralem, i choć wślizgnął się na ciepłą, choć śmierdzącą posadę, zawsze żalił się, że zazdrości bratu i sarkastycznie stwierdzał, że on sam należy do grona tych, co już odebrali swoją nagrodę, on już w lesie sobie nie posiedzi dłużej niż na spacerze, a mało przebojowy brat za swą ciężką pracę otrzymał prawo dożywotniego pobytu w lesie zapewniającym samowystarczalność, a w dodatku pojednawczo dzieli szczęście z okupantem. Opowiedział mi to znajomy starszego brata, który porzucił po kilku latach kontakt z nowym światem i zmarł od alkoholizmu dawno temu. Pomyślcie sobie, że można by siedzieć na łonie żywiącej nas natury i kontemplować pełne duchów i bóstw piramidy Indian, a to wszystko bez trosk. Dużo czasu na spokojny sen, marzenia senne w aurze dżungli i starych duchów, nie wiem o tym Niemcu, czy nie miał koszmarów, ale wierzę, że się oczyścił. Nie wiem też, jak tam było z kobietami. Ale to szczegół, nawet, jeśli to zakon, jedyną regułą jest święty spokój w zgodzie z naturą. Utopia. Ale jemu się jednak udało. Wyobrażacie sobie…
Appendix: kultura zbieracko-łowiecka