Tam, skąd nikt nie wraca...
Było tak: zacząłem pracę w lokalnej gazecie lewicowej i redaktor zamówił u mnie "na wczoraj" coś niby reportaż z hospicjum w naszym miasteczku. Hospicjum "Palium" było gęsto obłożone chorymi. Natychmiast po otrzymaniu zlecenia udałem się tam i wybrałem osobę, z którą zrobiłem dość krótki - aby go nie męczyć - wywiad. Oto on.
Był to mężczyzna w średnim wieku, koło pięćdziesiątki, z lekkimi oznakami siwizny i przerzutami do wątroby. Umierał na raka płuc. Od 28 roku życia palił po dwie paczki mentoli dziennie. Nie mógł rzucić, podobnie jak jego dziadek. Tyle, że dziadek palił "ekstramocne", a on słabe linki. Tak, jak dziadek, próbował rzucić na różne sposoby, ale nie mógł. Zapytałem go o minione życie. Oto co opowiedział.
"Kończę to życie. Nie jestem zbytnio pobożny. Śmierci się nie boję. Nie jest ważne, czy tam coś jest i jakie to coś jest, czy nic nie ma. Tu i teraz są nasze dni. Cieszę się każdą pobudką poranną i śpiewem ptaków i gruchaniem gołębi. Przypominają mi podwórko w mieszkaniu babci w dalekim mieście, skąd pochodzę. Miałem dobre życie. Szukałem miłości, wreszcie znalazłem. Próbowałem czymś się zainteresować, skończyłem studia, nawet zrobiłem niepotrzebnie doktorat. Chciałem żyć normalnie, cokolwiek to oznacza. Bóg istnieje, to wiem. Spotykałem go w ludziach, kobietach, mężczyznach, dzieciach. Nawet raz uzdrowił moje chore oczy, miałem poważną chorobę. Jednak interesowało mnie, czemu nie wyleczył mnie z choroby umysłowej, na jaką zapadłem w wieku 15 lat. Powiedział, że gdyby planował, abym długo żył, to by mnie uzdrowił. Wniosek stąd, że tych, którzy mają odejść młodo, nie uzdrawia. Pozwala, aby choroba dopełniła dzieła. Finis coronat opus. Koniec wieńczy dzieło. Wszyscy, którzy będą żyć długo, są uzdrawiani. Ci wybrani do nieba wcześniej, nie będą uzdrowieni. Choroby stworzył Bóg. I to trzeba przypomnieć. Dlatego niczego nie żałuję i nie mam żadnych potrzeb. Jedyne, co się w tym życiu liczy, to miłość. Nawet taka nieczysta, kaleka, grzeszna. Najbardziej liczy się grzeszna miłość. Oczywiście, w oczach ludzi zawistnych, bo dla Boga nie ma czegoś takiego, jak grzeszna miłość. To tylko nawiedzeni katolicy wprowadzają takie pojęcia. Najbardziej mi żal ludzi, którzy przegrali miłość. Tych, którzy nazywali rzeczy czyste nieczystymi. Tych, którzy w obawie przed urojonym brudem nie chcieli oddać się miłości. Ja żyłem w ich mniemaniu nieczysto. Kochałem i byłem kochany. Może nawet za bardzo. Ale teraz na progu tamtego świata albo nieistnienia, nic nie jest już ważne. Wszystko dobrze się skończyło. Zawsze wszystko dobrze się kończy. Niezależnie, jakie teraz masz problemy w sobie - one zawsze są wewnątrz - one się rozwiążą. Niektórym za życia, innym w chwili odejścia. Żyjcie i miłujcie. I nic innego się nie liczy..."
Wysłuchałem go ze łzami w piekących oczach. Mówił majestatycznie, już jakby z progu innego świata. Jakby stał w oknie nad przepaścią i wiedział, że zaraz wszystko runie. I wtedy mówi się rzeczy istotne i najważniejsze. Nic więcej dodać nie umiem. Pożegnałem go nie chcąc męczyć. Co chwila kaszlał i dusił się resztką zniszczonych płuc. A właściwie jednego, bo lekarze drugie wycięli. Męczył się, to widać. Ale był pogodzony z losem. Nikotynizm to nie grzech - to wina specyficznej kombinacji genów i stresu. Dzieci rodziców palących częściej zaczynają palić. Dowodzi to, że geny są temu "winne". On to wiedział. Lekarze w hospicjach, aby nie pogarszać stanu psychicznego pacjentów, operują silnie genetyką. Nie wolno im wpędzać umierających w jeszcze większe poczucie winy. Nie chciał księdza. "Nie mam grzechów. Za wszystkie zapłaciłem. Odchodzę w pokoju..." - brzmiały jego ostatnie słowa do mnie.
Pożegnałem się. Jeszcze w progu obróciłem się i ujrzałem nikły blask, coś jakby cienką, żółtą poświatę wokół całej postaci. Leżał spokojnie. Czekał. Obiecałem mu, że przyniosę egzemplarz z wywiadem. Nie zdążyłem. Kilka dni po naszym spotkaniu zmarł...