RECENZENT
Książki z banknotami zamiast stronic. Bladozielone. Delikatnie zadrukowane. Szeleszczące. Z paginacją w górnym rogu zamiast dolnym. Spójne, całościowe jednostki metafor opowiadające historie o potęgowaniu, mordach i fortunach. Zaszyfrowane przepisy na szczęście w dostatku, seks i podróże dookoła świata. Jaki antykwariat mógłby je odrzucić?
Wiktor już od dłuższej chwili spogląda na zakurzoną półkę w domu, prowadząc jednocześnie wewnętrzną debatę. Który z tomów sprzedać tym razem? Ubiegłego tygodnia pożegnał się z „Czarodziejską Górą” Manna. – Mała strata, cholerstwo nudne, jak nie przymierzając, „Moda na sukces” tyle że stare, to się współczesnym wydaje, że inaczej brzmi. Bez żalu wymienił na flaszkę także „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, którego mimo najszczerszych chęci nigdy nie zdołał zmęczyć. Ale teraz zostają mu jedynie książki dobre – ulubione, jak Lem, Bradbury czy Vonnegut. To już nie jest recycling druku, to zdradziecka sprzedaż złota, którego cena waha się dużo bardziej niż notowania rynku.
Oto alchemia niższego sortu – papier zamienia się w pallad, w zależności od tego, kto trzyma go w ręku. Wiktor ze wszystkich sił próbuje stać się kimś innym. Patrzy na swoją dłoń, a im dłużej się w nią wpatruje, tym bardziej dłoń przypomina mu słowo. Jeśli powtórzyć dowolny wyraz w myślach kilkadziesiąt razy, w pewnym momencie traci on powłokę znaczenia. Staje się tym, czym jest w istocie – zlepkiem liter, zestawem dźwięków, pełniącym funkcję czysto usługową wobec innych potrzeb. I Wiktor zaczyna postrzegać swoją rękę, jakby nie był Wiktorem – jakby był raczej kosmitą, który nie wie, czym jest ręka i z ciekawością przygląda się witce zakończonej pięcioma wypustkami. Ta witka to nic innego, jak pewien zestaw tkanek – kości, mięśni, ścięgien, żył, skóry i nerwów. I wszystkie te tkanki gwałtownie domagają się teraz ćwiartki cytrynowej lubelskiej.
Bierze z półki „Śniadanie Mistrzów”, wychodzi na ulicę. Jest chłodno i głupio. Kładzie książkę na ladzie antykwariatu i w myślach wpełza skurczony do małej norki. Tam czeka na werdykt.
- Trzy złote. – zapada w końcu, a Wiktor nie może uwierzyć w to, co słyszy.
- Trzy złote? – upewnia się, przełykając boleśnie gęstą ślinę.
- Trzy złote. – potwierdza sędzia i wali okładką w ladę.
Burza w Wiktorze wody. Podobno człowiek w większości składa się z wody, a Wiktor czuje się właśnie jak naczynie. Puste naczynie, z niczym nielimitowanej edycji kielichowatych. A teraz wzbiera, bulgocze i wychlustuje z siebie święte oburzenie:
- To ja dziękuję.
I rozlewa jeszcze trochę przy wyjściu, nie troszcząc się, czy drzwi za jego plecami nie uderzą zbyt mocno o framugę. Przyciska do piersi „Śniadanie…” – najlepszą powieść Kurta, a zarazem tak marne złoto inwestycyjne. Znajduje w kieszeni mazak i niezauważony wypisuje na szybie antykwariatu: UWAGA! NAJLEPSZE KSIĄŻKI SĄ NAJMNIEJ WARTE. Następnie oddala się krokiem godnym, acz pospiesznym.