Najlepsze danie w życiu
To było na Łotwie, tego lata, gdy z K. naczytaliśmy się Kerouaca i chcieliśmy złożyć pretensjonalny, szczeniacki hołd tej fantazji, nie mając nic lepszego do roboty. Spaliśmy w tanim hostelu, zapakowani w pokojach jak sardynki – piętrowe łóżka, pierdzące baby i brak okien. Goście zwykle wychodzili rano – my jednak, niezainteresowani Rygą, siedzieliśmy długimi godzinami we wspólnym salonie na odartych kanapach, pijąc tanio i dużo, wkurwiając wielodzietnych, wąsatych turystów. Kto zabiera rodzinę do takiej dziury? Byliśmy sprawiedliwą karą za skąpstwo.
Wieczorem jedna z pracujących w hostelu dziewczyn zaprosiła nas i dwie nocujące tam nastolatki z łotewskiej wioski, na imprezę. Czy mogło być coś lepszego? Tanie ciuchy, polskie twarze – nie co dzień mogliśmy liczy na podobne propozycje. Oto spełnia się nasz podróżniczy sen! Warto było podmyć jaja, bo szanse na nakarmienie dziobaka stawały się... nakarmienie dziobaka wydawało się realne. Tyle i aż tyle.
Udaliśmy się całą kompanią do hostelu kilka ulic od naszego, opanowanego już przez pijane międzynarodowe towarzystwo, podobnych do nas – ale jednak zamożniejszych, piękniejszych – podróżników, którzy zalać mogliby się nawet za rogiem domu, jednak z jakichś powodów uznali, że lepiej przejechać w tym celu tysiące kilometrów. Zły trochę byłem, bo skończyła mi się ganda, wypalana z fajki dziadka – nie polecam tej metody, dużo tematu zostaje w cybuchu. Po środku, niczym szalony derwisz, wirował brodaty gość ze szczękami zaciśniętymi na filcowym kapciuchu. Wypiliśmy kilka kolejek i oddaliśmy się konwersacji z naszymi towarzyszkami – myląc pojęcia w tłumaczeniu, przekonywaliśmy je, że udajemy pisarzy, choć sami uważaliśmy, że przedstawiamy się jako „próbujący pisarzami zostać". Chuj w to, bo wieśniaczki i tak słabo znały angielski. Dziewczyna, która zapraszała, już o nas zapomniała – teraz tańczyła na barowej ladzie, wywijając cyckami, jej sutki wirowały jak stare pranie. Z wieśniaczek jedna była atrakcyjna, ale niedostępna, ewidentnie chętna była za to druga, z ohydnym pieprzykiem pod okiem, nadającym jej całej osobie wymiar zepsucia i było to w sumie podniecające. Kalkulowałem – nawet jeśli jest nadzieja na rżnięcie, to gdzie? Przecież nie w 8-osobowym pokoju. Kibel? Nie mam tyle odwagi i nie wygląda na taką. W łóżku mógłbym dobierać się stopniowo, nieśmiało, udawać, że to wcale nie moje ręce i nie mój zaganiacz.
- Myślisz, że Bóg jest? Masz takie łagodne, piękne spojrzenie.
- Nie no, chłopaki, niezłe z was numery.
Poszedłem się odlać. Zszedłem do piwnicy po starych, skrzypiących schodach, do małego okrągłego saloniku. Pośrodku stół, na stole talerz. W talerzu – makaron, bolońskie spaghetti, parujące apetycznym ciepłem. Wszystkie pieniądze - a nie było tego dużo, ceny na Łotwie kurewskie przez Skandynawów – wydawałem na alkohol, jadłem ryż z masłem. Żołądek zasysał się do środka, musiał przypominać wyschniętą śliwkę. Czy już tak nisko upadłem, że zjem czyjeś jedzenie? Pijany cham żre jedzenie dobrego człowieka? Po to wyjechałem? Ale pachniało dobrze, nikogo nie było, zacząłem jeść - pijana parodia Złotowłosej. Pożerałem, wpychałem w siebie tyle makaronu, ile mogłem – najlepszego w moim życiu. Ale oto kroki – skrzypią, skrzypią schody, ja uciekam, kryje się w panice w ciemnym kącie. Do saloniku wchodzi smagły brodacz, ten sam, który wcześniej trzymał w gębie starego bambosza.
Puta Madre! Puta Madre! krzyczy Hiszpan (chyba Hiszpan?) I znowu wiruje, ale już nie jak derwisz, a jak Indianin, Aztecki wojownik, gotów rozbijać łeb pasożytowi, który spożył jego święty posiłek. A ja kulę się w kącie, i nie oddycham, tylko białka oczu mogą mnie zdradzić, ale Hiszpan jest zbyt pijany, by dokładnie przeszukiwać pokoik, idzie na górę, szukać winowajcy, a może się poskarżyć przyjaciołom? Niektórzy kradną tylko dla tego przyjemnego drżenia, jakie daje łamanie prawa, ale największe, najgłębsze drżenie daje kradzież bezkarna. Takiego doznałem tego dnia, pijany, najedzony i szczęśliwy tak, że zapomniałem o dziobaniu i wróciłem spać.