Kumpela
Ławeczka była tu od dawna. Celina była stara, po siedemdziesiątce, i wciąż panienka. Piliśmy z gwinta. Opowiadała, że lubi tu przychodzić. Cmentarz zarośnięty topolami i ta atmosfera dla duszy przeklętej.
Rozmowa się nie kleiła. Coś wspominała o koleżance, która parę metrów dalej leży, ale trafić tam nie mogła.
Grunt, że słońce świeciło, jeszcze, bo już pod wieczór było, i w nas też była cisza.
Za chwilę, gdy dopijemy do dna, odejdziemy każdy w swoją stronę. A jutro się spotkamy, jak zawsze. I nic nie wspomnimy o tym wieczorze.
Lubiłem Celinę. Hrabina z podupadłego rodu. Lecz dupę trzymała porządnie, i nie garbiła się, zawsze lała w gardło z szacunkiem i z namaszczeniem. Ja wtedy czułem wietrzyk i patrzyłem w niebo. Tak mi było dobrze, że czasami nawet chciałem ją objąć. Ale i tak dałaby mi w mordę. Więc patrzyłem w niebo. Potem wziąłem od niej flaszkę, westchnąłem.
To nie zdarzało się często. Ot! przypadek, chętka, i jakiś smutek, który nigdy nas nie opuścił.
Ta sama ławeczka i jej koleżanka, gdzieś niedaleko. Może do niej piliśmy? A może to nie miało żadnego sensu?
Ten wieczór, resztki słońca, i nasze milczenie? Szum wiatru, ptaków latanie, szukanie przed snem?