Góry przenosić
GÓRY PRZENOSIĆ
autor: LKZelewski
Siedzę z kumplem w pizzerii. Piwo zimne, a pizza gorąca. Doskonałe dodatki do męskiej rozmowy. Mało ludzi dzisiaj. Siedzimy na uboczu.
Rozmowa jednak się nie klei.
- Wiesz, że możesz śmiało mówić – zachęcam. Dziwne, bo to on spytał, czy możemy się spotkać. Chyba jakaś ciężka sprawa.
- Wiem, wiem – mruczy. Gapi się w blat. Kciukiem ściera szron ze szklanki.
„Rodzice?” – już mam na końcu języka. Możliwe, bo oboje schorowani. Milczę jednak. Znamy się tyle, że zacznie mówić, jak będzie gotów. Spoko. Zjadam kawałek pizzy i popijam piwem. Dobrze wie, że go wysłucham, a ja wiem, że mam moc, żeby przyjąć dowolną ilość problemów, jakimi będzie chciał się ze mną podzielić.
- Tata ma raka – mówi nagle i pije piwo.
- No tak – zaczynam ostrożnie. Nie zaskoczył mnie. Przeczuwam jednak najgorsze. – Ale przecież guza mu wycięli, nie?
- Uhm – sepleni żując pizzę – ale to złośliwy. Przeżuty i tak dalej.
Moja moc to jednak dziecinada. Ten facet, myślę sobie, to jest gość. Poprzednio mama nie załamała się dzięki niemu. On wierzył, że będzie dobrze. Uratował życie swoim staruszkom – nie mniej, niż lekarze. Czy ja bym podołał? Nie jestem pewien, przyznaję przed sobą uczciwie. Już mam otworzyć usta, ale przerywa mi wrzask. Krzyk jest przeraźliwy. Wdziera się do pizzerii. Ucisza gwar głosów. Wzbudza konsternację zebranych. Ludzie patrzą po sobie. Włączony telewizor – wesoła piosenka jest nagle nie na miejscu. Ludzie zaczynają mówić. Nagle, znowu wrzask. I nagle wiele się wyjaśnia:
- Pomocy! – wrzeszczy kobieta. – Szybko! Dzieci!
Ktoś bardziej impulsywny zrywa się od stolika, ktoś zerka przez okno. Gwar przybiera na sile. „Pożar” powtarzają coraz częściej. Spoglądam na kumpla. Łapie w mig. Wstajemy od stolika. Więcej osób jest już na nogach. Jakaś cwaniara robi zdjęcia telefonem. Wychodzę, niemal wybiegam, na zewnątrz.
Piękna wiosna. Ciepło, jeszcze widno. Zerkam za róg pizzerii.
- O cholera! – wyrywa mi się. Kumpel puszcza pod nosem soczystą wiązankę. Zerkamy na siebie. Z odrętwienia wyrywa nas kolejny wrzask. Zza płonącego domu wybiega kobieta.
- Dzieci! – Wymachuje rękoma. – Moje dzieci! Ratujcie…! – potyka się i upada.
Ruszamy. Podbiegamy do niej. Gorąco, jak w piekle. Straszliwy huk. Płomienie wyłażą z okien, dym kłębi się w bezwietrznym powietrzu. Kumpel pomaga jej wstać. Zaglądam do budynku. Korytarz jest tylko zadymiony.
- Gdzie dzieci? – krzyczę.
- W domu – łka.
- Ale gdzie?! – ryczę na nią.
- Mów dokładniej! – kumpel szarpie kobietę za rękę.
- Po lewej. – Patrzy na nas tępo. – W pokoju po lewej. Dziewczynka i niemowlak. – Upada i zaczyna płakać. W oddali słychać syreny. Strażacy już jadą.
Może lepiej poczekać, przychodzi mi do głowy. Po minie kumpla widzę, że uważa podobnie.
- Pieprzyć to – mówię. Ruszam w piekło.
- Czekaj! – krzyczy kumpel. Nie próbuje mnie zatrzymać. Nie chce, żebym szedł sam. Jest tuż za mną.
Zły pomysł, myślę. Dym już gryzie mnie w oczy. Gorąco obezwładnia. A dopiero teraz wchodzę do środka.
- Po lewej, po lewej! – słyszę kumpla. Skręcam do pierwszego pokoju. Żadnego płaczu. Wpadam do środka, potykam się o dywan.
Kumpel mnie mija. Widzę, że podnosi z podłogi dziewczynkę. Jest nieprzytomna. Mnie też zaczyna kręcić się w głowie. Zmuszam się, żeby wstać. Gorąco. Jestem cały spocony. Oczy łzawią, prawie nie widzę. Podnoszę się.
- Bierz niemowlaka! – krzyczy kumpel. – Ciężka! – Upuszcza bezwładne dziecko. Zaczyna ciągnąć ją za rączkę. – Szybciej, do cholery! – Wygląda na korytarz. – Pali się. Dawaj, stary.