Czerwona płachta (Kartki z Finki San Mateo)
Tak bardzo się boi.
Ciemność, do której jego oczy nie są przyzwyczajone, zimne mury i ten przyprawiający o mdłości zapach. Nie może się ruszyć, mimo że jego ciało instynktownie szuka ucieczki. Znów próbuje się wyrwać z ciemnego więzienia, w którym owinięty grubym sznurem kark zaczyna krwawić. Niestety, ponownie ślepo uderza w ścianę i ogarnia go tępy ból.
A może to wszystko jest jedynie strasznym, okrutnym snem? Może zaraz będzie mógł się obudzić i stanąć przed domem, ciesząc się zapachem łąki i widokiem chmur na błękicie wczesnojesiennego słońca? I wiatr połaskocze jego nozdrza, owijając zapachem świeżo skoszonej trawy, a spłoszone ptaki porwą się nagle w stronę słońca? Dolina dobrobytu i spokoju powróci, żeby obdarować go najzwyklejszym, a jednocześnie najpiękniejszym życiem...
Niestety, marzenia zostają nagle i brutalnie przerwane odgłosami nerwowych krzyków i błagalnego zawodzenia jego braci. Serce bije jak opętane, bezskutecznie szukając drogi ucieczki. Gdyby tylko mógł rozbić tę ścianę! Ale kamienie się nie rozpryskują, zamiast tego czuje przenikliwy ból całego ciała i upada na kolana. Oddycha coraz głębiej i wydaje dźwięki, których sam nie umie rozpoznać. To wściekła, zrozpaczona bestia, to nie on.
Wtedy okrywa go wszechogarniająca ciemność, która ponownie pozwala przenieść się w ciszę. Tak doskonale rozpoznawalny, kojący zapach ogarnia całe jego jestestwo. Zawsze był dla niego opoką bezpieczeństwa, spokoju i miłości. To woń matki, schronienia, azylu najmłodszych lat. Ciepły zapach przywołujący beztroski świat niewinności i zabawy. I nadziei na dobre, spokojne życie.
Ale nagle oczy rozrywa mu światło i znowu bardzo się boi.
Ktoś ciągnie go na arenę, obolałe nogi uginają się i łamią, ale kolejne uderzenia zmuszają do powstania. Czeka na ostateczny cios i już wie, że powrót na łąkę nie będzie mu pisany. Lecz dla tych kamiennych twarzy wokół to za mało. One chcą, żeby walczył, taranował i rozrywał. Żeby ta płachta, która smaga powietrze przed jego oczami, uczyniła z niego potwora, bo wtedy dokonanie na nim mordu byłoby aktem heroicznym, usprawiedliwionym wieloletnią tradycją.
Znowu upada, brakuje mu sił. Przecież walka nie leży w jego naturze... Przecież to walka nierówna...
Oczy zalewa czerwień i już nie wie, czy to jego krew, czy płachta torreadora...
...
Powiedzcie, oprawcy, TO nazywacie tradycją? Ten ból i ogromne cierpienie? Połamane nogi odmawiające posłuszeństwa i rany palące żywym ogniem? Męczeństwo syna Spartakusa? Czy własną dumę ? A może to, że ta walka jest nierówna i skazana na męczarnię niewinnego zwierzęcia? Że nie ma w was serc i chęci zakończenia wreszcie praktykowanej od wieków tyranii...?
Powiedzcie, przedstawiciele obyczaju o zakrwawionych rękach, gdzie wasze współczucie? Czy parząc w lustro jesteście w stanie znieść odbicie własnego spojrzenia?
...
Pytania pozostają bez odpowiedzi, a umęczone zwierzę zamyka oczy i powoli odchodzi w stronę Boga. Tam znajdzie ukojenie, bo Bóg nie wykorzystuje swojej mocy i potęgi, żeby zadawać ból. Epatuje spokojem i tolerancją, ale nawet on nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego ta płachta musi być czerwona...