Chodnik gołębiami malowany
Jeden but za drugim, sznurówki dobrze zawiązane, i stukot o chodnik – pewnym krokiem. Promienie słońca wędrują cieniem starych odrapanych budynków po chodnikach, a ulice stoją rozkopane, ubrane jedynie w zapach spalin i wilgotnej ziemi. Robotnik stoi przy sklepie monopolowym wsparty o łopatę i leniwie spogląda na dziurę w jezdni, specjalnie oznaczoną czerwoną taśmą, aby czasem ktoś nie wpadł do środka. Uśmiecha się potulnie i naciąga na czoło czapkę z daszkiem – poranne słońce ogrzewa kurtkę i kłuje w oczy, ale to nic. Przecież to już wiosna. Jak pięknie błyszczą w tym porannym słońcu szyby sklepowych wystaw! Ceramika wystawiona w oknie sklepu z herbatami kusi oczy i portfele: makowe filiżanki, talerzyki w kształcie liści, kubki w motyle skrzydła, i srebrne łyżeczki. Ekspedientka podnosi głowę znad lady i uśmiechając się, zaprasza do środka, jednak dziewczyna do której skierowany jest uśmiech kręci przecząco głową. Nie, nie teraz, może później. Jej własne odbicie w sklepowej szybie mruga ciekawością orzechowych oczu. Dłoń dotyka szkła w miejscu, gdzie po drugiej stronie stoi śnieżnobiała filiżanka w czerwone tulipany, a delikatne palce malują jej kontury na dowód podziwu. Lecz oto nagle coś spada z góry i wokół rozlega się szelest skrzydeł, więc tylko... ... jeden but za drugim, i gołębie kłębią się już między stopami ogrzewane ciepłem orzechowego spojrzenia – ktoś rzucił z okna chlebowe skórki i teraz spogląda z ciekawością na chodnik. Jeden but za drugim – a gołębie rozstępują się przed nią – i jaki piękny ten dywan z gołębi! Przed sklepem z ceramiką oto nagle chodnik gołębiami malowany, zakrapiany brązem chlebowych skórek. Można iść powoli, powolutku, tak aby ich nie przestraszyć, choć one mało czego się boją. Krok po kroku, a one rozstępują się, szybko przebierając łapkami. I nic tylko gru i gru. Gru w wiosenny poranek. Ona zamyka oczy i rozpościera ręce niczym skrzydła – przecież jest wolna, zupełnie jak te ptaki. Wiatr unosi jej myśli wysoko do nieba, aż do słońca, a potem oddaje je ziemi w puchu gołębich piórek, który sypie się z dachów i parapetów. Jakie to wspaniałe uczucie, gdy podmuch wiatru chłodzi twarz i przelatuje tuż pod opuszkami palców, unosząc dłonie ku górze! Otwiera oczy. Jakieś dzieci śmiejąc się i przepychając nawzajem, przebiegają przez ulicę. Parę przecznic stąd jest park, gdzie można poskakać na skakance i wypróbować nową zjeżdżalnię. Tuż za rogiem, otoczony gołębim stadem młody chłopak siedzi przy schodach podziemnego przejścia wygrywając na gitarze „Schody do nieba”. Pani w szarozielonym płaszczu spieszy się na autobus i w biegu zahacza butem o napis na kawałku kartonu – odwraca się na chwilę i uśmiechając się kiwa głową, mówiąc nieme przepraszam. On przerywa piosenkę i schyla się by poprawić wszystko. Uśmiecha się. „Wolę grać niż kraść”. I nieme nic nie szkodzi. Jeden but za drugim, w takt „Schodów do nieba” – i dziewczyna znika w przejściu, a za nią stado gołębi – otoczeni półmrokiem i wilgocią podziemnego świata. Idą tam gdzie wszyscy: na autobus, do centrum, do sklepu, do starszej pani, która za tunelem sprzedaje barwione herbatą oscypki, do stoisk z kwiatami przy przystanku tramwajowym, gdzie żółte tulipany chciwie łykają promienie słońca aksamitnymi płatkami. Tylko za tunelem nie ma już butów – na co jej przecież buty... I gdy podjeżdża wózkiem inwalidzkim przed sklep z ceramiką, gołębie odfruwają. Chodnik znów jest taki smutny. Bułka, którą przyniosła by je nakarmić, spogląda smutnie z kosza na śmieci w ten piękny wiosenny poranek, szepcząc nieme dlaczego...