Bez tytułu. Cz. 1.
Był zimny, zimowy poranek. Jak co dzień wychodziłam rano z psem na spacer. Miało być zwyczajnie... Przechadzka ulicą Cichą, za zakrętem na Słoneczną, później w prawo do parku i w Zamkową. Nieoczekiwanie Sharon ( mój pies ) zaczął nie miłosiernie piszczeć i skomleć. Przestraszyłam się, nie wiedziałam co ma robić. Pochyliłam się nad psem zaczęłam płakać. Przechodniów nie ruszał widok cierpiącego psa i płaczącej dziewczyny. Wtem jeden z nich widząc tę scenę podbiegł do Sharon i zbadał ją szybko. Następnie wykonał kilka telefonów i kazał mi się nie martwić.
- Wszystko będzie w porządku - powtarzał.
Po chwili nadjechał jakiś samochód. Wyszli z niego dwaj mężczyźni i w pośpiechu wzięli moją Sharon do środka. Tajemniczy mężczyzna wsiadł za nimi.
- Jedziesz z nami.? - zapytał wychylając głowę z samochodu.
W wyniku szoku zabrakło mi języka w gębie. Nic nie odpowiadając wsiadłam do samochodu. Pojechaliśmy w kierunku ulicy Porzeczkowej, gdzie mieści się przychodnia najlepszego weterynarza w mieście. Spojrzałam na mężczyznę. Uśmiechnął się ciepło i zapytał:
- Jak Ci na imię.?
- Jestem Roksana. - wydukałam.
- Mariusz, miło mi. - kolejny uśmiech.
Do końca podróży nie rozmawialiśmy już. Samochód zatrzymał się. Dwóch mężczyzn wysiadło z pojazdu niosąc Sharon. Pies trafił prosto na stół operacyjny. Siedziałam w poczekalni trzęsąc się ze strachu, a łzy spływały ciurkiem po moich policzkach. Po kilku godzinach oczekiwania, usłyszałam głosy dochodzące z sali operacyjnej. Zza drzwi wyszedł jakiś człowiek. Czułam, że chce powiedzieć mi coś ważnego. Czy ta wiadomość mnie ucieszy.? Wkrótce miałam się przekonać...