Podopieczna stwierdziła, że chce wracać do domu starców. Dowiedziałam się, że to już drugi, w którym była. W obu znalazła się na własne życzenie. Decyzję, że opuści i jeden i drugi ośrodek podjęła również samodzielnie. Przez chwilę przyglądałam się i słuchałam. Pierwszy dom starców był jednym z lepszych. Monika żartobliwie mówiła, że miał cztery gwiazdki. Przebywali w nim adwokaci, lekarze, dyrektorzy, prawnicy, artyści. Podopiecznej nie podobało się, że wszyscy już od rana chodzili tam ubrani w eleganckie ciuchy, z pełnym makijażem. To chyba były za wysokie progi na Marlen nogi. Natomiast w tym miejscu, z którego ją właśnie odebrałyśmy, ludzie byli dla niej za bardzo obleśni. Skarżyła się siostrzenicy, że nie może żyć w takich warunkach. Opowiadała, że mieszkańcy podczas posiłków parskają, kasłają, kaszlą, plują. Ktoś wyciągał protezę, ktoś inny zabrał jej widelec i go oblizał. Ona była za delikatna, by na to patrzeć. Faktycznie wyglądała super. Nie śliniła się, nie parskała i wydawało mi się, że mówi z sensem.
Jak to często bywa, pierwsze dni w nowym domu z nieznanym człowiekiem okazują się chaotyczne i nie bardzo wiadomo, co robić. Zwłaszcza jeśli jest się pierwszą opiekunką i Stelle (miejsce pracy, posada) nie zostało jeszcze „ustawione”. Opiekunka powinna wtedy uwzględniając potrzeby swoje i podopiecznej, stworzyć stały plan dnia, który jest przekazywany kolejnym zmienniczkom. Jest to ważne nie tylko dla samych opiekunek, ale również dla osób z otępieniem starczym, które źle znoszą najmniejsze zmiany. Łatwiej jest im funkcjonować według utartych schematów, które „wchodzą im w krew”. Dzięki temu w bardzo zaawansowanym stadium choroby wiele czynności wykonują automatycznie. Nie muszą się zastanawiać, pytać. Są spokojniejsi, gdy wiedzą, co mają w danej chwili robić. Taki program dnia należało wprowadzić u Marlen. Nie chciałam jednak jej życia stawiać na głowie. Próbowałam najpierw poznać jej nawyki i przyzwyczajenia, jak i samą seniorkę.
Wiktoria uspokoiła mnie, że do koszenia trawy przychodzi ogrodnik. Opiekunka natomiast plewi grządki i dba o kwiaty. Rano po śniadaniu idzie do ogródka i do obiadu tam pracuje. Gdy zobaczyłam grządki z sałatą zjedzoną przez ślimaki, koprem, buraczkami i innymi różnościami, które można znaleźć w ogródku, zrobiło mi się słabo na samą myśl, że tego doglądać ma opiekunka. Część warzyw wyrosła, bo nie została zużyta w porę, część zjadły ślimaki, część obsiadła mszyca. Warzywa lepiej wyglądały w szklarni. Rosły tam cukinie i pomidory. Poza tym w ogrodzie znajdowały się porzeczki, agrest i maliny… Zmienniczka opowiedziała mi o pracy tutaj. Zaznaczała, że jej się tu podoba, dobrze rozumie się z podopieczną i wróci tu jesienią. Wtedy będzie wystarczająco pracy, bo spadną liście w ogrodzie i będzie miała co grabić. Słuchałam jej i zastanawiałam się, czy to żart. Wiktoria niestety mówiła poważnie.
Podopieczna stała w łazience z kobietą w fartuszku i z chustką na głowie. Pochylone nad pralką pstrykały namiętnie przyciskami. Spytałam, o co chodzi. Okazało się, że seniorka zadzwoniła do sąsiadki, ponieważ w pralce świeciło się jedno światełko. Kręciły pokrętłem, wciskały przyciski i spoglądały na mnie z wyrazem twarzy mówiącym: „Ledwo przyjechała, a już popsuła”.
Firma zareagowała błyskawicznie. Natychmiast zadzwoniła koordynatorka z Niemiec. Nie miałam ochoty zostawać w tym miejscu. Ale żeby nie było, że to ja zrezygnowałam, powiedziałam, że jeśli załagodzą tę sytuację, to zostanę. Rozmowa koordynatorki z podopieczną nie miała żadnego sensu. Podopieczna nie potrafiła powiedzieć, dlaczego jest niezadowolona, ale wiedziała, że mnie nie chce. Koordynatorka nie była w stanie na nią wpłynąć. W pewnym momencie przerwałam im rozmowę i powiedziałam, że szkoda czasu i powinni poszukać innej opiekunki. Firma wymusiła na rodzinie zachowanie terminu wypowiedzenia.
Starsza pani, która wcześniej na pytanie córki, czy to ja podjęłam decyzję o wyjeździe, krzyczała: „Co? Ona bardzo chce zostać! Ma tu przecież tak dobrze. Stoi właśnie i na mnie patrzy. Jej firma prosiła, żebym pozwoliła jej zostać. Ona bardzo chce. Ale ja jej nie chcę!”, sprawiała wrażenie, jakby żałowała swojej decyzji. Była jednak jeszcze na tyle przy zdrowych zmysłach i na tyle dumna, że odwoływanie wszystkiego nie miało już sensu. Jej krzyk, że ja chcę bardzo zostać, przydał mi się podczas zwrotu pieniędzy za podróż.
Po przyjeździe zmienniczka doznała szoku. Mówiła, że inaczej to sobie wyobrażała. Myślała, że będzie siedziała w pięknym domu i piła ze staruszką kawę. Nie bardzo rozumiałam jej zdziwienie. Kawę przecież pijamy z podopieczną. Ha, ha. Pewnie chodziło jej o to, że spodziewała się spotkać przyjazną osobą, która ucieszy się na jej widok, uściska ją i zaćwierka na dzień dobry. Tymczasem pani Kowalski przyjęła ją tak samo chłodno jak mnie.
W końcu zaczęłam żegnać się ze seniorką. Zmienniczka, czując, że teraz ona przejmuje moje obowiązki, głośno i wyraźnie, z francuskim akcentem zwróciła się do podopiecznej: Heute ich machen kolacjon (znaczy „dzisiaj ja robię kolację”, przy czym w języku niemieckim nie ma słowa kolacjon, Jadzia stworzyła swoje własne, które tylko ktoś znający język polski mógłby zrozumieć).
Wstęp
W przedziale w pociągu jadą elegancka dama o rubensowskich kształtach, z pięknym naszyjnikiem z pereł, ksiądz wyznania katolickiego i przystojny Francuz z zakręconym wąsikiem. Pociąg wjeżdża do tunelu. Na chwilę przedział ogarnia ciemność. Gdy ponownie robi się jasno, Francuzik podnosi z podłogi perłę. Trzymając ją między opuszkami kciuka i palca wskazującego, wyciąga dłoń w kierunku damy. „Czy to pani pierła?”, pyta. „Tak, ale tak cichutko”, odpowiada zawstydzona dama. Byli sobie Rusek, Polak i Niemiec. Chcieli przedostać się do Ameryki… Och, chyba nie o tym chciałam pisać. Będzie o damach, Polkach, Niemkach, i być może ktoś z Rosji zagości w moich opowiadaniach. W końcu Deutschland (Niemcy) to nie tylko kraj dobrobytu, ale także kraj, w którym żyje niezwykle zróżnicowane etnicznie, religijnie i kulturowo społeczeństwo. Tureckie kebaby, kaczki po chińsku, greckie souvlaki, jugosłowiańskie cevapcici… Przepraszam, że tak gastronomicznie, ale kilka lat oglądałam Niemcy od kuchni, zanim wpuszczono mnie na niemieckie salony. Wtedy to poznałam życie polskich perełek (opiekunek) rzuconych na pożarcie niemieckim damom. Temat trudny, żywot ciężki, ale z perspektywy czasu można się pośmiać. Perełki rzucone na niemieckie salony. Perełki prosto z Polski. Multikulti plus demencja do śmiechu nas zachęca! Chyba jednak nie zawsze. Jestem opiekunką z przypadku. Nie czuję się spełniona w tej pracy. Obowiązki staram się wykonywać sumiennie, by w miarę możliwości wesprzeć podopiecznych. Ale czasami trudno ich zrozumieć, a jeszcze trudniej pojąć chorobę. Pragnę opisać to, co przeżyłam. Z pewnością w moich tekstach znajdą się wskazówki dla innych opiekunów. Proszę jednak pamiętać, że nie jestem alfą i omegą. Być może w niektórych sprawach się mylę. Być może w niektórych momentach źle oceniam ludzi i sytuacje. Być może moje postępowanie będzie wydawać się niektórym czytelnikom dziwne. Życie kształtuje każdego z nas. Każdy jest inny. Ja, Ty i ludzie, których spotykamy na naszej drodze. Niestety pracy opiekuna osób starszych w Niemczech nie ułatwia fakt, że o prawach, obowiązkach, warunkach zatrudnienia i charakterze pracy jest tak niewiele rzetelnych informacji. Potocznie przyjął się zwrot „opieka 24”. Zwrot jakże błędny, który nieraz komplikuje nam, opiekunom, pracę. Panuje przeświadczenie, że polska perła jedzie do Niemiec, by dzień i noc świadczyć usługi schorowanym seniorom. Tymczasem nie ma czegoś takiego jak praca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dlatego też kilka stron poświęcę ważnym wiadomościom dotyczącym pracy w opiece nad osobami starszymi. Myślę, że wtedy łatwiej będzie zrozumieć, skąd się wzięły moja wieczna walka, wieczne niepowodzenia i wieczne niezadowolenie. Niezadowolenie z mojej strony, ale i niezadowolenie ze strony niemieckich rodzin, które zatrudniając polską opiekunkę, czasami sprawiają wrażenie, jakby były przekonane, że kupili człowieka na własność. Książka pozornie może wydawać się lekka i przyjemna. Taka miała być z założenia. Za opowiadaniami kryje się jednak dramat. Dramat kobiet, a coraz częściej również mężczyzn, którzy z różnych powodów zostali zmuszeni do wyjazdu za granicę w charakterze opiekuna. Dramat dzieci, które dorastają z „rodzicem na odległość”. Dramat całych rodzin. Dramat Polski, która tak niewiele oferuje swoim obywatelom. To także dramat ludzi w podeszłym wieku, którzy mimo tak dobrej opieki socjalnej, jaka jest w Niemczech, oraz góry pieniędzy na koncie, są skazani na pomoc ludzi z krajów Europy Wschodniej. Na opiekunów, do których niejednokrotnie nie mają zaufania, których nie szanują, których nie znają, których nie rozumieją, a z którymi muszą mieszkać pod jednym dachem dwadzieścia cztery godziny na dobę. W niektórych przypadkach możliwa jest długoletnia współpraca. Z doświadczenia jednak wiem, że wiele zleceń wygląda jak pole bitwy. Z ofiarami po obu stronach. Chciałabym, aby ta książka dotarła do każdej opiekunki i każdego opiekuna. Do tych, którzy dzień w dzień walczą o swoje prawa i szacunek, a także do tych, którzy są przekonani, że nasza praca powinna wyglądać tak, jak w chwili obecnej. Chciałabym również, by trafiła do naszych rodzin i znajomych. Zajmując się seniorami, wykonujemy proste czynności. W obliczu choroby, braku zaufania, różnicy kultur zwykła zupa może być kością niezgody. Grymas twarzy może stać się powodem niezadowolenia i wielkiej afery. Do tego dochodzą presja i przekonanie, że trzeba wytrwać za wszelką cenę. Czy warto? Czy trzeba? Czy ktoś to docenia? Czy nasi bliscy i nasze otoczenie zdają sobie sprawę z tego, co przeżywamy, podejmując się opieki nad ludźmi starszymi? Większość widzi jedynie euro, które przywozimy do Polski. Niewiele osób dostrzega drogę, którą podążamy, by je zdobyć. Mam ogromną nadzieję, że w najbliższej przyszłości zapanuje ład, niemiecki Ordnung (porządek) w naszej branży. Marzą mi się przejrzyste i zrozumiałe umowy, dobre warunki zatrudnienia oraz szacunek do opiekunów i ich pracy. Gdy przeczytacie „Perły rzucone przed damy”, zrozumiecie, że dłużej tak być nie może. Opowiadania podobne do tych, które zamieściłam w mojej książce, słychać codziennie z ust opiekunów. To nie są nieliczne wyjątki. I to jest najbardziej przerażające.
Kolacja nie zaczęła się rach-ciach. Najpierw dowiedziałam się, o czym pani Helga myślała na tej białej ogrodowej, pokrytej promieniami słońca ławeczce. Helga popatrzyła na mnie i spytała: „Jak ty możesz mi pomóc, jak ty jesteś taka otyła, że sama potrzebujesz pomocy?”.
Pchełka przynosi na serwetce tabletki. Raz, dwa, trzy – podopieczna toczy tabletki po serwetce. Toczy, liczy, liczy, toczy… Patrzy na Pchełkę i mówi, że wczoraj nie miała ich tyle. Ruchliwa Pchełka biega, toczy, liczy, liczy, toczy, biega i mówi po swojemu, że wczoraj też dostała takie same. Ja, jako że kobieta o imieniu Demencja była mi wtedy jeszcze obca, a Pchełka sprawiała wrażenie nieco chaotycznej, z przerażeniem patrzyłam na wszystko. Sytuacja jeszcze nieraz się powtórzyła. Miałam wrażenie, że opiekunka jest nierozgarnięta i niechcący truje podopieczną, wydając złe tabletki.
Kto z Was lubi grać w chińczyka? Raz, dwa, trzy… Po niemiecku ta gra nazywa się „Człowieku, nie złość się”. Ciekawa nazwa, biorąc pod uwagę, że grę wyciąga się za każdym razem, gdy traci się kontrolę nad podopieczną. Gdy ta chce iść do domu, będąc w domu. Gdy bywa agresywna, zdezorientowana lub po prostu znudzona. Tak więc nie złość się, człowieku, i zagraj ze mną w chińczyka! Dla mnie w tamtym okresie chińczyk to był tylko chińczyk. Dopiero czas pokazał, że chińczyk to aż chińczyk.
Faktycznie pierwsza karetka przyjechała bardzo szybko. Mężczyźni zajęli się „babcią”. Ja biegałam i próbowałam włączyć dodatkowe lampy. Panował półmrok. Większość kontaktów i lamp nie działała. Zjawiła się druga karetka. Za nią przyjechał samochodem osobowym lekarz. W salonie zrobiło się tłoczno. Gromada wielkich chłopów przysłaniała i tak już słabe światło padające z sufitu. Mimo sprzeciwów Gerdy zabrano ją do szpitala.
Klaudia:
Gdy ujrzałam Klaudię, trochę się przestraszyłam. Wyglądała jak Baba Jaga – bardzo stara Baba Jaga. Leżała w fotelu przykryta kocem, sprawiając wrażenie, że chodząca to ona nie jest. Miała na sobie fartuszek i chusteczkę. Chwilę stałam, zastanawiając się, czy jest sprawna. Obok fotela stał wózek inwalidzki. Byłam wściekła na siebie. Nie mogłam uwierzyć, że firma, wiedząc, że pracuję tylko z osobami chodzącymi, wysłała mnie na takie zlecenie. Bałam się jednak zapytać wprost o stan zdrowia podopiecznej.
...
W niedzielę rano, schodząc na śniadanie, zauważyłam, że łóżko podopiecznej tym razem nie jest pościelone. Przywitałam się ze starszą panią, która siedziała goluteńka na sofie w jadalni. Jak co dzień posprzątałam bałagan w zlewie i poszłam pościelić łóżko. Dotychczas widziałam je wyłącznie przykryte narzutą. Patrząc na porozwalane bebechy, nie za bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Trzy kołdry, dwa koce, cztery podusie i multum jaśków. Gdy pociągnęłam koc, wyleciał z niego termofor. Poskładałam wszystko tak, jak uważałam. Wyrównałam górę, pamiętając o tym, co mówiła Hania, i wróciłam do kuchni przygotować śniadanie. Chwilę po śniadaniu, gdy walczyłam w zlewie z kocim zaschniętym przez noc talerzykiem, matrona poprosiła mnie do sypialni. Narzuta była ściągnięta z łóżka. Kobieta oznajmiła, że albo ścielę je tak, jak trzeba, albo w ogóle. Pokazała mi, która kołdra jak ma być złożona i gdzie powinna leżeć. Każda poduszka również miała swoje miejsce. Tak samo jak każdy jasiek. Trzy ostatnie znalazły się na wierzchu. Nie tak normalnie. Klaudia, po pańsku, w każdym jaśku wcisnęła róg do wewnątrz i ułożyła je na środku łóżka. Jaśki stały w równym rzędzie, tworząc coś na kształt trójzębnej korony. „Korona dla królowej”, pomyślałam. Starałam się zapamiętać lekcję. Nie lubię, gdy ktoś mi zwraca uwagę, że zrobiłam coś źle. Nie chciałam jeszcze raz pobierać tej lekcji. Seniorka powiedziała, że jeśli nie mogę sięgnąć środka łóżka, mogę sobie wziąć długą kuchenną łyżkę i wyrównać, żeby było na piątkę z plusem. Zaprowadziła mnie do kuchni i pokazała łyżkę. „Aha, to pewnie ten patyk, o którym mówiła Hania”, pomyślałam.
Odrzekłam, że jeśli przy niej nie ma nic do roboty, to najwyraźniej potrzebuje ogrodnika zamiast opiekunki. Zaczęłam tłumaczyć na innym przykładzie, że jak ktoś pracuje w biurze, a jest w firmie zastój, to żaden szef nie każe pomocy biurowej wyjść przed biuro grabić liści. Tym razem, oprócz wybałuszonych oczu, opadła jej również szczęka. W odpowiedzi usłyszałam, że owszem, szef ma prawo. Stwierdziłam, że może w jej świecie, nie w moim. Dzięki temu, że i tak nie zależało mi już na tym zleceniu, byłam niezwykle spokojna i odważna. Matrona natomiast gotowała się w środku, aż para wychodziła jej uszami. Gdyby była czajnikiem, to byłby z pewnością ten moment, w którym zaczęłaby gwizdać. Zamiast gwizdać, seniorka wyszarpała z szuflady kartkę i długopis. Powiedziała, że mam na niej napisać, co należy do moich obowiązków. Hm, jeszcze wypracowania dla podopiecznej nie pisałam. Stwierdziłam, że lepsze to niż mycie okien − jakiś intelektualny wysiłek. Przy okazji i korzyści będą. Każdy będzie wiedział, na czym stoi. Wysunęłam krzesło spod stołu, usiadłam i zaczęłam pisać. Klaudia przeraźliwie krzyknęła: „Po niemiecku!”. Lekko podskoczyłam na krześle, nie spodziewając się tego wrzasku. Zaczęłam pisać, uśmiechając się kącikiem ust. Myślałam, jakim musiałabym być głupkiem, pisząc Niemce wypracowanie po polsku. Przecież na Google kobieta sobie by chyba tego nie przetłumaczyła. Różnie może być. W końcu mogło trafić na kogoś ze słabszą znajomością języka. Seniorka musiałaby wtedy zapłacić za tłumacza. Być może o tym właśnie pomyślała Klaudia, krzycząc: „Po niemiecku!”. Studiowałam w Niemczech. Nie takie rzeczy się pisało. By zdać maturę, pisałam o Unii Europejskiej, globalizacji, związanych z tym korzyściach. To było już jakieś piętnaście lat temu. Wtedy byłam głupiutka i dałam radę. Dziś jestem mądrzejsza. Na własnej skórze doświadczam korzyści wynikających z otwartych granic. Przecież potrafię napisać Niemce, w jakim celu wpuścili mnie do jej kraju.
Podopieczna stwierdziła, że chce wracać do domu starców. Dowiedziałam się, że to już drugi, w którym była. W obu znalazła się na własne życzenie. Decyzję, że opuści i jeden i drugi ośrodek podjęła również samodzielnie. Przez chwilę przyglądałam się i słuchałam. Pierwszy dom starców był jednym z lepszych. Monika żartobliwie mówiła, że miał cztery gwiazdki. Przebywali w nim adwokaci, lekarze, dyrektorzy, prawnicy, artyści. Podopiecznej nie podobało się, że wszyscy już od rana chodzili tam ubrani w eleganckie ciuchy, z pełnym makijażem. To chyba były za wysokie progi na Marlen nogi. Natomiast w tym miejscu, z którego ją właśnie odebrałyśmy, ludzie byli dla niej za bardzo obleśni. Skarżyła się siostrzenicy, że nie może żyć w takich warunkach.
Opowiadała, że mieszkańcy podczas posiłków parskają, kasłają, kaszlą, plują. Ktoś wyciągał protezę, ktoś inny zabrał jej widelec i go oblizał. Ona była za delikatna, by na to patrzeć. Faktycznie wyglądała super. Nie śliniła się, nie parskała i wydawało mi się, że mówi z sensem.
Książka: Perły rzucone przed damy
Tagi: praca, Autobiografia