O świcie poszedłem nad jezioro do Lasku Bulońskiego. Trudno powiedzieć poszedłem, ja tam byłem. Istniałem tylko ja w pięknie oparów porannego jeziora. Stężała szronem trawa, nad nią mgła i z tej mgły motyl. Nie łapałem go, nie wołałem. Byliśmy sobie przeznaczeni. On usiadł na moim ramieniu stworzonym od zawsze na ten moment spotkania. Znieruchomiałem, by go nie spłoszyć. On zadrżał. Poczułem pulsowanie jego i mojej krwi. Podałem mu ostrożnie rękę i odpiąłem nią spodnie. On jakby na to czekał, zaczął spacerować wzdłuż obrzmia
O świcie poszedłem nad jezioro do Lasku Bulońskiego. Trudno powiedzieć poszedłem, ja tam byłem. Istniałem tylko ja w pięknie oparów porannego jeziora. Stężała szronem trawa, nad nią mgła i z tej mgły motyl. Nie łapałem go, nie wołałem. Byliśmy sobie przeznaczeni. On usiadł na moim ramieniu stworzonym od zawsze na ten moment spotkania. Znieruchomiałem, by go nie spłoszyć. On zadrżał. Poczułem pulsowanie jego i mojej krwi. Podałem mu ostrożnie rękę i odpiąłem nią spodnie. On jakby na to czekał, zaczął spacerować wzdłuż obrzmia