Po kiepskim starcie podawałem w wątpliwości całe swoje jestestwo. Nie miałem ochoty na jakiekolwiek towarzystwo. Nie jadłem, nie spałem. Wpadałem w przygnębienie, które potrafiło trwać kilka dni. Wtedy, jeśli akurat nie pogardzałem sobą, myślałem tylko o tym, żeby wrócić na bieżnię i zrehabilitować się, zrzucić z barków potężny ciężar porażki. (...) Wiem, że to brzmi jak skrajność, może nawet obłąkanie, ale wydaję mi się, że bardzo trudno dotrzeć na szczyt komuś, kto nie czuje podobnej niechęci, instynktownego, wręcz fizycznego
Kiedy złapiesz bakcyla - kiedy przyjdzie taki dzień, że będziesz bardziej cierpiał, nie biegając niż biegając - już się go nie pozbędziesz. Codzienny bieg jest pocieszeniem, azylem, okazją do pomyślenia, zaleczenia ran, pomodlenia się.
Więcej