W moim śnie...
W moim śnie była piękna kraina z trzech stron otoczona górami. Mój domek był przy jednym ze zboczy, zaraz obok małego potoku z krystalicznie czystą wodą. Byłam zielarką żyjącą w odosobnieniu. Jednak na brak towarzystwa nie narzekałam ponieważ często odwiedzali mnie ludzie z wioski oddalonej o kilka kilometrów, opartej na jednym ze stoków. Jak wiadomo, przychodzili po lekarstwa na różne schorzenia, choroby, dolegliwości. Czasem zdarzyło mi się kogoś zoperować, bo np. rozwścieczony byk nadział nieostrożnego hodowcę na rogi, albo trzeba było robić cesarskie cięcie, bo ciąża była z komplikacjami i dziecko mogło się udusić.
W tej krainie żyły też jednorożce. Były one dla ludzi czymś normalnym, jak dla nas konie, z tą tylko małą różnicą że były magiczne i dużo bardziej wytrzymałe. W pewnym sensie żyły z ludźmi w symbiozie- one pomagały im w pracy na ciężkiej roli w górach, a ludzie odwdzięczali się im za to pożywieniem.
Pewnego słonecznego poranka przyszło na świat kolejne źrebię... i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt że w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych było czarne (cała reszta jednorożców była biała). Jak to bywa z odmieńcami niestety nie spodobał się w stadzie i został odrzucony... Błąkał się dniami i nocami po krainie, aż pewnego dnia- totalnie wycieńczony trafił pod drzwiczki do mojej zagrody. Akurat nie było mnie wtedy w domu, bo byłam w lesie nazbierać ziół, których zapasy musiałam z wiadomych przyczyn czasem uzupełniać. Było już po zachodzie słońca gdy wróciłam i na początku się wystraszyłam, bo coś czarnego leżało na drodze zaraz przed wejściem do zagrody. Postanowiłam jednak przemóc strach i powoli podeszłam do bliżej niezidentyfikowanej istoty. Jakież było moje zdziwienie kiedy uświadomiłam sobie że to źrebię jednorożca i w dodatku CZARNE- coś w rodzaju „białego kruka” tylko na odwrót... Biedaczek nie miał nawet siły wstać, a co dopiero uciekać... Utkwił we mnie tylko swoje wielkie przerażone oczyska, jakby mnie błagał, abym nie robiła mu krzywdy. Do najbardziej ckliwych osób na ziemi nie należę i nie jedno już w życiu widziałam, ale kiedy zobaczyłam tego malca błagającego mnie swym wejrzeniem o pomoc, to prawie się rozpłakałam... Jak można tak potraktować kogokolwiek?! Zwłaszcza malucha, który nikomu nie zawinił, a jedyny błąd jaki „popełnił”, to ten, że wyglądał inaczej. Na początek dałam mu mleka, żeby troszeczkę go ocucić. Nie od razu chciał pić, był nieufny, ale ostatecznie głód wziął górę nad podejrzliwością. Postanowiłam go nie ruszać i nie przenosić, bo nie wiedziałam jak zareaguje- choć korciło mnie żeby go pogłaskać. Ponieważ wejście na podwórko było „zabarykadowane” musiałam przeskoczyć przez płot, żeby dostać się do własnego domu... Kiedy brzdąc wszystko wypił, wzięłam miskę i nalałam mu jeszcze żeby miał na śniadanko. Przyniosłam kocyk i okryłam go delikatnie, bo zapowiadała się zimna noc.
Następnego dnia wyszłam, aby sprawdzić jak się miewa mój mały pacjent, ale już go nie było. Uznałam, że pewnie już więcej go nie zobaczę, postanowiłam zająć się codziennymi obowiązkami. Wieczorem, gdy kończyłam pielić chwasty w ogródku zobaczyłam malca w tym samym miejscu, na szczęście był już w stanie utrzymać się na nogach. Poszłam do domu i tak samo jak wczoraj przyniosłam mu mleko- podszedł do miski i dopiero gdy ja odeszłam zaczął pić, ciągle jeszcze się bał, więc nie spieszyłam się z okazywaniem czułości. Mamy czas... Taka sytuacja trwała kilka tygodni- jednorożec rósł i nabierał sił, zaczął nawet dokazywać, więc czasem musiałam mu przypominać, że nie na wszystko mu pozwolę i że np. świeżo wyprane, białe prześcieradło nie służy do zrzucania go ze sznurka i tarzania się w nim. W pewnym momencie chyba się zaprzyjaźniliśmy i zamieszkał u mnie. Obok domu miałam altanę w której przygotowałam mu legowisko, które chyba nawet mu się spodobało, bo zamieszkał tam na stałe. Ostatecznie postanowiłam nadać mu jakieś imię, bo wołanie- ej ty jednorożec, było cokolwiek śmieszne i kłopotliwe. Po dłuższych rozważaniach postanowiłam nazwać go Turpo- jako skrót od Turkuć Podjadek, bo potrafił wchłonąć bez mrugnięcia okiem ogromne ilości trawy ziół i co tam tylko nadawało się do jedzenia. Na szczęście był przy tym bardzo żywotny, więc nie obrósł w sadełko. Kiedy dorósł zaczął dużo podróżować na własną rękę i często nie było go w domu. Trochę zastanawiały mnie te jego wędrówki. Wydawało mi się że czegoś szuka, na początku myślałam że może próbuje nawiązać kontakt z innymi jednorożcami, ale zaraz zauważyłam że na szczęście jego relacje z resztą stada troszkę się poprawiły i nawet jest tolerowany, choć bez rewelacji. Szkoda że nie rozumiałam ich mowy- bo na pewno jakąś mają- to by mi bardzo ułatwiło sprawę, może nawet byłabym w stanie mu pomóc.