Matka Herezji - Rozdział I
Matka Herezji Rozdział I : Konflikt członków Zakonu z przedstawicielami Watykanu Wszyscy zawsze zazdrościli mu majątku, zarówno mieszczanie jak i rycerze. Żył jak książę. Często organizował huczne zabawy w swoim pałacu. Jako jeden z nielicznych rycerzy nie musiał mieszkać w Kościele - ogromnej budowli dobudowanej do Wielkiej Świątyni. Był z tego dumny jak i z tego, że sam zaprojektował przebudowę Kościoła i osobiście ją nadzorował przez kilka lat. Miał wiele zasług wobec Watykanu i często Papież przymykał oczy na jego ekstrawaganckie poczynania. Raz nawet Werterhausen siłował się z nim na rękę i wygrał pojedynek. Jego imię codziennie brzmiało na ustach połowy miasta. Lubił jak było o nim głośno. - "A dzisiaj kolejne przedstawienie" - pomyślał i uśmiechnął się pod wąsem. Zbliżyli się do pałacu i wyraźnie można było już dostrzec sześć wysokich, kilkunastu-metrowych baszt. Sam pałac ze wspaniałym ogrodem liczył kilka hektarów powierzchni. Jego towarzyszka podróży nie przypuszczała, że ktoś mógłby kiedykolwiek tam mieszkać. - Twój dom może pomieścić wiele osób rycerzu, na pewno całą Twoją rodzinę. - Odezwała się chrapliwym głosem. - To Ciebie nazywają Werterhausenem prawda? Spojrzał na nią zaskoczony a nie wykrztusił ani jednego słowa. - Wiem jak wyglądam ale wkrótce wszystko się zmieni. -Gdy to usłyszał ciarki przebiegły go po całym ciele. - "Na zawsze już będę przeklęty." - Pomyślał. Ona tylko się uśmiechnęła. Znów zobaczył jej zęba i odwrócił głowę, żeby nie zwrócić udźca, którego zjadł na śniadanie. - Skąd... Przerwała mu w połowie zdania: - Wiem o Tobie wszystko. Niektórzy nazywają mnie Delphią. Werterhausen nagle się zatrzymał jakby stanął na krawędzi przepaści. Spojrzał na nią a ona przyglądała się badawczo jego reakcji. Zaczął żałować, że w ogóle się narodził. Ale nic się nie odezwał. Nie chciał, żeby ktoś niepowołany usłyszał ich rozmowę. Stanęli przed mosiężną bramą pałacu. * Było już po zmierzchu i na szczęście nikt nie dostrzegł niesamowitego gościa. Posiadłość wyglądała na wymarłą. Wszyscy spali nie licząc tylko strażników trzymających wartę na murach i przy bramie. Kazał służbie przygotować komnatę dla Delhi. Był pewien, że po tylu wrażeniach szybko uśnie. Jej komnata przylegała do jego więc słyszał jak pokojówka zaprowadziła Wyrocznię do łaźni. Po jakimś czasie znów usłyszał zgrzyt otwieranych i zamykanych drzwi. Był pewien, że poszła spać. W jej komnacie zapanowała złowroga cisza ale nie przejmował się tym. Tej nocy czekało go bardzo ważne spotkanie z rodziną - jedyną rodziną jaką posiadał. Odczekał jeszcze jakiś czas, żeby się upewnić czy wszyscy śpią. Spojrzał na stojący na hebanowym stole zegar. Złote wskazówki zbliżały się do magicznej godziny. Gdy osiągną szczytową pozycję w miejscu łączenia się pół-komór serca powinien już być w kaplicy. Gdy tarcza zegara w kształcie serca zaczęła rytmicznie raz rosnąć a raz maleć był już ubrany w białą jedwabną koszulę z bufiastymi rękawami. Na ramionach srebrnymi klamrami przyczepioną miał czarną pelerynę, Przez prawą pierś i lewe ramię aż do pasa przebiegały dwie czerwone szarfy. Wziął ze stolika białą kopertę, leżącą do tej pory pod pięcioramiennym mosiężnym świecznikiem i schował ją za inkrustowaną srebrem klamrę przy pasie. Sprawdził jeszcze jak wygląda. Czarne bawełniane spodnie, gdzieniegdzie przetykane cekinami i okute metalem buty stanowiły ostatni krzyk mody w całym Watykanie. Gdy zapalił świece wszystkie ramiona pentagramu rozświetliły cały świecznik. Wziął go ostrożnie do ręki i wyszedł z komnaty. Miał mało czasu, żeby znaleźć się w kaplicy. Przystanął jeszcze na chwilę w korytarzu ale nie usłyszał niczego co mogłoby go zaniepokoić. Upewniwszy się, że wszyscy śpią, nawet Wyrocznia, poszedł w lewo wzdłuż korytarza. Niektóre pochodnie jeszcze nie zdążyły się wypalić. Minął trzy korytarze prowadzące do sali balowej, północnej wieży i do spichlerzy. Z obrazów i portretów na ścianach obserwowały go groźne oczy jego przodków. Nie by