Mark Watney kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie. Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze! Straszliwa burza piaskowa sprawia, że marsjańska ekspedycja, w której skład wchodzi Mark Watney, musi ratować się ucieczką z Czerwonej Planety. Kiedy ciężko ranny Mark odzyskuje przytomność, stwierdza, że został na Marsie sam w zdewastowanym przez wichurę obozie, z minimalnymi zapasami powietrza i żywności, a na dodatek bez łączności z Ziemią. Co gorsza, zarówno pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab w Houston uważają go za martwego, nikt więc nie zorganizuje wyprawy ratunkowej; zresztą, nawet gdyby wyruszyli po niego niemal natychmiast, dotarliby na Marsa długo po tym, jak zabraknie mu powietrza, wody i żywności. Czyżby to był koniec? Nic z tego. Mark rozpoczyna heroiczną walkę o przetrwanie, w której równie ważną rolę co naukowa wiedza, zdolności techniczne i pomysłowość odgrywają niezłomna determinacja i umiejętność zachowania dystansu wobec siebie i świata, który nie zawsze gra fair... Na podstawie książki powstał wyreżyserowany przez Ridleya Scotta film, w którym główną rolę gra Matt Damon.
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 2022-03-09
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 384
Tytuł oryginału: The Martian
Bierzesz takiego "Marsjanina" do ręki i wydaje ci się, że oto trzymasz poważną lekturę o podboju kosmosu, na pewno pełną dramatycznych sytuacji wyciskających łzy z oczu. Otwierasz książkę, a tutaj wyskakuje na ciebie ziemniaczek i jeszcze jeden, i jeszcze. W sumie nie jest źle, bo przecież z ziemniaczka można zrobić tyle dobrych rzeczy! Jak się okazuje, można je uprawiać nawet na Marsie.
Mark Watney został sam, niczym Kevin, tylko nie w domu, ale na obcej i wyjątkowo niegościnnej planecie. Zanim "rodzice" zorientują się, co się stało, Mark będzie musiał jakoś się wyżywić, zabezpieczyć i przede wszystkim utrzymać przy życiu totalnie improwizując. Na szczęście jest to człowiek pełen optymizmu!
Powieść jest pełna humoru, ale i wartkiej akcji. Czyta się szybko i z zaciekawieniem, a bohater jest takim showmanem, że chyba nie ma osoby, która by mu nie kibicowała. Polecam każdemu czytelnikowi, nawet osobom, którzy po science fiction sięgają tylko pod groźbą śmierci.
Kiedyś zawsze wydawało mi się, że pisarze są po prostu pisarzami, taki mają zawód i tyle. Ciężko było mi sobie wyobrazić, że mogą być prawnikami, księgowymi, informatykami, lekarzami czy kimkolwiek innym. Czytając troszkę o autorach, okazuje się, że większość z nich ma lub miało zupełnie inny zawód, czy skończył zupełnie inny kierunek niż ten zbliżony pisarzowi. Jak w przypadku Andy'ego Weira, można być informatykiem i programistą, a w wolnym czasie napisać powieść, która zostanie zekranizowana. Jestem naprawdę pełna podziwu jak ludzie znajdują na to czas i pomysły. Pisarzem nie trzeba się wcale urodzić, ale talent do pisania trzeba mieć.
Andy Weir pisał od wielu lat i publikował to na stronie internetowej, jednak dopiero powieść "Marsjanin" przyniosła mu sukces i rozgłos. Jest to jego debiut i muszę przyznać, że jestem tym zaskoczona, bo książka jest naprawdę dobra. Byłam przekonana, że napisał ją fizyk lub astronauta, bo choć jest to powieść science-fiction to wydaję mi się, że do stworzenia takiego czegoś potrzebna jest wiedza z zakresu fizyki. Nie wiem do końca na ile są zmyślone jego teorie, czy opierał się na prawdziwych informacjach co do sprzętu, naprawy go lub pomysłów na przeżycie, bo na fizyce nie znam się wcale, a już tym bardziej na Marsie. ;-)
"Marsjanin" został wydany w języku angielskim w roku 2011 nakładem własnym autora, później w 2014 nakładem wydawnictwa Crown Publishers. W Polsce ukazała się 19 listopada 2014 roku przez wydawnictwo Akurat. (źródło: Wikipedia)
Natomiast ja usłyszałam o niej dopiero w tym roku, dzięki moim przyjaciołom.
Początkowo byłam do niej nastawiona sceptycznie, bo rzadko czytam taki gatunek, a poza tym fizyka to naprawdę dla mnie czarna magia. Jako, że staram się nie odkładać książek niedokończonych, to przemogłam swoją niechęć i okazało się, że było warto. Kolejna rada dla innych czytelników, zawsze oceniajmy całokształt, a nie pierwsze 100 stron, które często są niezbyt wciągające.
Nie ma co się oszukiwać, "Marsjanin" nie jest leciutką książką, trzeba jednak trochę się skupić, aby zrozumieć pewne sprawy. Pokazuje nam walkę o przetrwanie, wielką chęć do przeżycia. Początkowo niemożliwe staje się możliwym, bo przecież jeśli czegoś bardzo chcemy, to jesteśmy to w stanie osiągnąć.. podobno.
_____________________
Mark Watney był członkiem załogi Ares 3, której misją była podróż na Marsa. Niestety załoga była zmuszona do powrotu, gdyż zaskoczyła ich burza piaskowa. Mark został zraniony przez antenę, nikt nie wiedział gdzie się znajduje, lecz wedle wszelkich obliczeń powinien już nie żyć. Z racji wielkiego ryzyka, załoga nie mogła poświęcić zbyt wiele czasu na poszukiwanie swojego kompana, tym bardziej jeśli nie miał on szans na przeżycie.
Jednak Mark Watney żył, przynajmniej do tej pory i został sam na Marsie, bez możliwości kontaktu z załogą lub Ziemią. Na szczęście zostały mu zapasy jedzenia i wody, choć niewielkie, to po zmniejszeniu dziennych racji oblicza, że starczyłoby mu to na rok. Oprócz tego ma do użytku dwa łaziki, Hab oraz panele słoneczne, czyli może się poruszać i ma miejsce do spania.
Jego sytuacja jest na tyle opłakana, że nawet gdyby NASA wiedziała o tym, że Mark żyje, nie miałaby wystarczającej ilości czasu, aby go stamtąd zabrać. Watney jednak nie traci humoru i dzięki temu, że był mechanikiem i botanikiem misji szybko wymyśla plan na przetrwanie. Nie wie w jaki sposób uda mu się opuścić Marsa i czy w ogóle do tego dojdzie, lecz na razie jego głównym celem jest przeżycie czterech lat, gdyż wtedy przybywa Ares 4.
Mark jest niesamowicie zdystansowany, umie żartować z własnego losu i dzięki pozytywnemu nastawieniu udaje mu się wymyślać coraz to nowe pomysły. Pomaga mu również w tym jego zawód, gdyż nie działa na oślep, no może czasem, ale w gruncie rzeczy wie co powinien zrobić. Jego nieustający upór jest cechą godną naśladowania, nie pozwala mu się poddać.
Książka nie należy do łatwych i pewnie nie tylko mi początkowo było ciężko przez nią przebrnąć. Moim zdaniem autor troszkę przesadził z tymi szczegółami, gdyż nie są one zbyt interesujące dla kogoś kto jest laikiem w tym temacie. Uważam, że można było wprowadzić więcej dialogów NASA bądź opisać to w bardziej przystępny sposób. Nie są to jednak zupełnie suche fakty, bo mimo wszystko autor stara się wyjaśniać wszystko łopatologicznie, jednak byłabym za tym, aby częściej przeplatał sytuacje Marka z sytuacją na Ziemi. Zdecydowanie łatwiej by się to czytało, gdyby było troszkę więcej przerw od całej tej terminologii.
Myślę, że większość z Was miałaby problem z przeczytaniem jej jednym tchem, bo naprawdę bywa troszkę męcząca, aczkolwiek jak się już rozkręci, robi się dużo ciekawiej. Mnie bardzo interesowało to czy przeżyje, jeśli tak to w jaki sposób, czy wróci na Ziemie. No i pożyczyła mi ją para przyjaciół, więc musiałam to przeczytać. ;-)
Narracja w "Marsjaninie" jest pierwszoosobowa, pisana w formie dziennika. Jest on przeplatany z relacją innych bohaterów, czy to załogi Ares 3 czy pracowników NASA. Widzimy w jednym czasie co się dzieje w paru miejscach, jak ludzie reagują na dane sytuacje i jaka jest ich rola. Dzięki temu czyta się to przyjemniej, gdyż jest to relacja bezpośrednio od głównego bohatera, jego odczucia, samopoczucie i cała reszta drobiazgów.
Autor pozwala sobie na przekleństwa, co obrazuje nam jeszcze bardziej tragizm sytuacji. Nie przeszkadzały mi one bardzo, wręcz nawet dobrze, że tam były, bo książka była momentami zabawna.
Na podsumowanie powiem tak:
Gdybym znalazła taki tytuł w księgarni, na pewno bym po nią nie sięgnęła. Tylko dlatego, że ja nie przepadam za science - fiction. Nie jest to mój gatunek, ale jak już wyżej pisałam przyjaciele powiedzieli, że też byli sceptycznie nastawieni, a jednak im się podobała. Postanowiłam ją przeczytać, aby nie było im przykro i nie poddawałam się po paru pierwszych stronach, jak często robią inni ludzie. Przeczytałam i uważam, że warto. Zwłaszcza dla ludzi, którzy lubią ten gatunek książek, a innym też nie zmarnuje czasu. ;) Trzeba też wziąć poprawkę na to, że jest to debiut, więc autor na pewno z czasem się jeszcze podszkoli i zrobi coś bardziej pod kątem czytelników, tak aby wciągało już od pierwszych stron. Cieszę się, że Agnieszka z Tomkiem zmusili mnie do przeczytania tej książki, dziękuję Wam bardzo ;-)
Człowiek z natury nie lubi być osamotniony. Choćby twierdził inaczej, to i tak po pewnym czasie łaknie obecności drugiej osoby. A jak już naprawdę się uprze, że towarzystwo drugiego człowieka jest mu całkowicie zbędne, to zazwyczaj sprawia sobie jakiegoś czworonożnego kumpla. Co nie zmienia faktu, że samotność przegrywa tę walkę w mgnieniu oka. Ale co by było, gdyby człowiek łaknął bliskości innego człowieka, a nie mógł tego uzyskać?
Mark Watney należał do ekipy marsjańskiej ekspedycji, gdzie miał swoje narzucone z góry zadanie. Niestety nawet nie zdążył udowodnić swojej inteligencji na Czerwonej Planecie, kiedy straszliwa burza piaskowa zmusiła jego drużynę do ucieczki. Pech czuwał nad mężczyzną i uaktywnił się w złej godzinie, przez co został ciężko ranny i stracił przytomność. Brak odzewu z jego strony był jednoznaczny z jednym - utracili go na zawsze.
Kiedy Mark wybudził się z niespodziewanego snu, odkrył że pozostał na Marsie całkowicie sam. Nie, nie mógł powtórzyć losów sławnego Kevina, ponieważ do dyspozycji pozostał mu zdewastowany przez wichurę obóz, minimalne zapasy powietrza i żywności oraz brak łączności z Ziemią. Nawet brakowało złodziejaszków, którym mógłby zagrać na nosie. Gorsza jednak była świadomość, że pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab z Houston uważali go za martwego, więc nikt nie mógł zorganizować wyprawy ratunkowej. Chociaż chwila... ona i tak przecież by nie pomogła! Gdyby wyruszono po niego natychmiastowo, to dotarliby na Marsa długo po tym, jak zabrakłoby mu pożywienia, wody i powietrza. Czyli i tak źle, i tak niedobrze. Jednakże Mark nie zamierzał się poddawać.
Watney rozpoczął heroiczną walkę o przetrwanie, a sporą wagę miały w tym nabyta wiedza, zdolności techniczne, pomysłowość i czasami szczęście.
Tylko czy to wystarczy, aby przeżyć? Jaki był sens walki, skoro i tak resztę życia miał spędzić w osamotnieniu? A może ktoś nad nim czuwał i zareagował w doskonałym momencie?
Powiadają, że głupi to ma zawsze szczęście. A co w takim razie z tymi mądrymi?
Swego czasu o [Marsjaninie] było dość głośno. Nie było to tylko spowodowane wchodzącą do kin ekranizacją, ale również za sprawą żartów nawiązujących do niecodziennej uprawy ziemniaków, jakie zalały internet. Nawet sklepy wykorzystywały ten chwyt marketingowy, umiejscawiając tę książkę w dziale owocowo-warzywnym. Nie byłabym sobą, gdybym nie chciała się dowiedzieć, o co tyle szumu. Zaopatrzona we własny egzemplarz natychmiastowo rozpoczęłam kosmiczną przygodę z Markiem Watneyem. Tylko czy towarzystwo tego astronauty było znośne? A może zapragnęłam zostać pierwszym trupem na powierzchni Marsa?
To chyba już u mnie tradycja, że przy lekturze niektórych książek pierwsze rozdziały wywołują u mnie sprzeczne emocje. Chociaż przy [Marsjaninie] zdanie rozpoczynające całą książkę wkupiło się w moje łaski i uniemożliwiło odłożenie jej, to największy problem stanowiły naukowe określenia, gdzie większość z nich nic a nic mi nie mówiła. Andy Weir - na całe szczęście - zadbał o moją edukację i z pomocą głównego bohatera, krok po kroku, tłumaczył mi zagadnienia i to nie w byle jaki sposób. Obdarzając Marka Watneya specyficznym poczuciem humoru stosowanym w kryzysowych sytuacjach (a ich było mnóstwo, no bo hej - został sam na Marsie!) wplatał je w jego rozbrajające wypowiedzi umieszczane w dzienniku. A dobrze wiecie, że nie gardzę takim stanem rzeczy. Dlatego też ochoczo obserwowałam heroiczną walkę osamotnionego astronauty. Przygryzałam wargi prawie do krwi, kiedy testował swoje kreatywne pomysły, nieraz narażając swoje bezpieczeństwo. Ale w sumie i tak niewiele ryzykował. Skoro i tak już był uznawany za martwego, to nie miało to największego znaczenia. Nawet nie wiecie, jak radość miotała mną niczym szatan, kiedy jego eksperymenty przechodziły te próby pomyślnie! Nerwów też trochę straciłam, bo przecież środowisko nie zawsze gra uczciwie, lecz te drobne kroczki umożliwiały mu przeżycie kilku czy kilkunastu dodatkowych soli*.
Żeby umilić czytelnikom lekturę, autor zadbał również o to, abyśmy mieli wgląd w to, co w tym samym czasie działo się na Ziemi. Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałam krzyczeć na bandę naukowców, że ich informacje są błędne, że ich człowiek nadal siedzi na Marsie i czeka na wsparcie. Pogrążeni w smutku po utracie jednego z lepszych ludzi ze swojej ekipy, pochłonięci udoskonalaniem planu związanym z następną misją, aby uniemożliwić takie okropne błędy. I na tym zakończę zdradzanie istotnej dla książki fabuły, bo przecież nikt nie lubi psucia takich niespodzianek. Napiszę jedynie, że dalszy rozwój akcji zmuszał moje serce i płuca do ciężkiej pracy, kiedy to czytając, dostawałam zadyszki. No i mogę się poskarżyć na zakończenie, które pozostało otwarte, a tutaj aż to nie pasowało. Jak autor miał czelność zrobić coś takiego? To takie nieludzkie! Ktoś leci ze mną, aby mu to przekazać w dosadny sposób?
,,Zacząłem dzień od herbaty nic. Herbata nic jest bardzo łatwa w zaparzaniu. Najpierw nalej trochę gorącej wody, potem dodaj nic".
Mark Watney to chyba jedyny mężczyzna, którego szowinistyczne przytyki potraktowałabym z przymrużeniem oka. Nasz główny bohater, prócz tego brzydkiego nawyku, miał tak ogromną wiedzę, że naprawdę mi nią imponował! Dorzućmy jeszcze poczucie humoru wywołujące u mnie szczery uśmiech to mamy wręcz ideał! Nieraz szczęka prawie wypadała mi z zawiasów, kiedy wpadałam w niekontrolowany śmiech. Doskonale wiedziałam, że właśnie te czynniki pozwalały mu nie oszaleć, ale gdyby nie to wszystko to zapewne rzuciłabym książkę w kąt i szybko o niej zapomniała. Mark Watney był trybikiem napędzającym całą tę czytelniczą maszynerię i wręcz wyłam z rozpaczy, kiedy fabuła przeskakiwała na Ziemię. Przecież uprawa ziemniaków czy eksperymentalne tworzenie wody były bardziej ekscytujące! Dobrze, dobrze. Zdradzę nieco o pozostałych bohaterach, bo przecież nasz tytułowy marsjanin posiadał konkurencję. Może nikłą, ale jakaś była.
Chociaż pracownicy NASA różnili się od siebie charakterami i obowiązkami, to nieraz mylili mi się i często nie umiałam pojąć, dlaczego jeden z nich reaguje negatywnie, skoro chwilę wcześniej skakał z radości nad cudownością podsuniętych pomysłów. Nie winię za to autora, tylko samą siebie, bo mój umysł nie chciał się skupiać aż nadto na ich nazwiskach. Jak już mówiłam, był zainteresowany kimś innym i nie chciał nikogo innego. Samolub. Ale bez problemu zdradzę, że nie było nikogo, kto mógłby mnie zdenerwować do tego stopnia, abym wyrzucała z siebie niecenzuralne słowa. Nie powiem, że mnie nie drażnili, bo już wcześniej wypowiadałam się na ich temat, ale pewne postaci polubiłam bardziej, inne znacznie mniej. To ogromny sukces, bo zazwyczaj natrafiam na kogoś, kogo umiem znienawidzić całym sercem.
,,Rozplątałem łóżko Martineza, zabrałem na zewnątrz sznurek i przymocowałem taśmą do kadłuba, wzdłuż linii zaplanowanego cięcia. To oczywiste, taśma klejąca działa w niemalże próżni. Taśma klejąca działa wszędzie. Taśma klejąca jest magiczna i powinna być czczona".
Andy Weir nie posiada jakiegoś wyszukanego stylu pisania, który mogłabym uznać za niezwykle oryginalny, ale dobrze wie, jak tworzyć, aby zaciekawić czytelnika. Wykreowana przez niego historia jest dopracowana, gołym okiem widać, że autor dopieszczał ją, jak tylko mógł. Chłonęłam jego dzieło niczym komar krew i przyznaję, że ciężko było mi odłożyć [Marsjanina]. Chciałam go tylko czytać i czytać, i czytać...
Ważne jest, aby człowiek - pomimo wielu przeciwności losu - nigdy nie pozwalał pokonać się podupadającej na zdrowiu motywacji. Powinniśmy spiąć te cztery litery, które są ulokowane tuż przy dolnej granicy pleców i walczyć ile sił, aby pokonać siejącą postrach rezygnację i pokazać, gdzie jest jej miejsce. Skoro Mark Watney potrafił wywalczyć dodatkowe dni życia na Marsie bez pomocy osób trzecich no to dlaczego nam miałoby się coś nie udać?
Podsumowując:
Jeżeli mogłabym cofnąć się w czasie i otrzymałabym możliwość odstawienia [Marsjanina] na półkę, nie biorąc pod uwagę zakupu tej książki, to wyśmiałabym osobę oferująca coś takiego i czym prędzej powtórzyłabym ciąg wydarzeń. Ta powieść dostarczyła mi tylu wrażeń, że nie wyobrażam sobie teraz, abym nie znała jej treści. Dlatego też, jeżeli masz jeszcze jakieś wątpliwości, moja opinia powinna je rozwiać i pogonić w siną dal. Spędzając kilka godzin sam na sam z Markiem Watneyem, będziecie mogli liczyć na to, że naprzemiennie będziecie pękać ze śmiechu lub drżeć ze strachu z powodu pomysłów tego szaleńca. A więc nie zwlekaj - nie pozwól, aby tytułowy marsjanin usychał z tęsknoty za tobą!
Z powodu silnej burzy piaskowej załoga misji Ares 3 musi ewakuować się z powierzchni Marsa już w szóstym solu swojego pobytu na tej planecie. Niestety, jeden z jej członków, biolog i zarazem inżynier-mechanik Mark Watney, zostaje odcięty od reszty, przez co nie udaje mu się na czas dotrzeć do MAV-u. Zarówno jego niedawni towarzysze, jak i NASA uznają go za martwego, a co za tym idzie, nie mają zamiaru organizować misji ratunkowej. Mark jednak żyje i robi wszystko, by jego marsjańska przygoda nie skończyła się tragicznie wraz z pierwszą usterką systemu podtrzymującego życie. W dramatycznej walce o przetrwanie towarzyszy mu dziennik, sprzęt-który-nie-wiadomo-czy-działa oraz muzyka disco z lat 70. pozostawiona na Marsie przez komandor porucznik Lewis.
„Marsjanin” to książka z gatunku science fiction, która w zeszłym roku szturmem wdarła się na listy bestsellerów na całym świecie. Jej sukces nie polega jednak na tym, że sięgnęli po nią miłośnicy gatunku, ale na tym, że przypadła ona do gustu także tym czytelnikom, którzy w przyszłość wybiegają co najwyżej do najbliższego urlopu. Jej autor, Andy Weir, postanowił stworzyć fikcję, która w kwestii merytoryczności naukowej nie będzie ustępowała jego dotychczasowej pracy. Weir bowiem od piętnastego roku życia pracuje jako programista i, jak możemy przeczytać na jego stronie internetowej: „he is also a lifelong space nerd and a devoted hobbyist of subjects like relativistic physics, orbital mechanics, and the history of manned spaceflight”. Poświęcenie tak dużej uwagi naukowej stronie poczynań swojego bohatera nie powinno przysporzyć Weirdowi czytelników, a jednak stało się wręcz odwrotnie. Czyżby amerykański programista odkrył sposób na szybkie i bezbolesne zainteresowanie tysięcy ludzi nauką?
„[12.04] JPL: (...) Proszę, uważaj na swój język. Wszystko, co napiszesz, nadajemy na żywo na cały świat.[12.15] WATNEY: Patrzcie! Cycki! ==>> (.Y.)”[s.137]
Na podstawie powyższego cytatu można łatwo scharakteryzować dwie najważniejsze, czy też po prostu najbardziej rzucające się w oczy cechy tej książki. Pierwszą jest wspomniana wyżej skrupulatność w opisie naukowo-technicznych podstaw wszystkich poczynań bohaterów, zaś drugą jest humor, czasami dość prymitywny (patrz wyżej), ale raczej nie wulgarny. Humor ma wielkie zasługi w tym, że mnogość rozbudowanych opisów działania różnych urządzeń nie przytłacza czytelnika, a wtłacza się w narrację, stając się ważną jej częścią. To ważne, ponieważ te opisy stanowią zauważalną część książki. Zanim Mark nawiązał połączenie z JPL (Laboratorium Napędu Odrzutowego) musiał dotrzeć do innej marsjańskiej bazy, zadbać o swoją plantację ziemniaków, zmodyfikować urządzenie umożliwiające mu skomunikowanie się z Ziemią itp. Każdy jego krok jest dokładnie zaplanowany i czytelnik jest informowany o tym, dlaczego Mark zrobił to co zrobił. Na tej postawie można zaryzykować stwierdzenie, że „Marsjanin” jest efektem zamiłowania Weira do współczesnej kosmonautyki.
Większą część akcji tej książki poznajemy z relacji samego Marka, który dzieli się z nami swoimi zapiskami z dziennika. Ten rodzaj narracji towarzyszy nam przez ponad sto pierwszych stron, potem pojawia się narrator auktorialny („wszechwiedzący”), który zapoznaje nas z tym, co dzieje się w siedzibie JPL-u, na konferencjach prasowych i na statku niedawnych towarzyszy tytułowego Marsjanina. Wprowadzenie innego rodzaju narracji znacznie uatrakcyjniło tę historię, gdyż relacja Marka była monotematyczna i po kilkudziesięciu pierwszych stronach zaczynała nużyć. Niestety, Weir nie wydobył z niej tego, co jest jej największą zaletą - możliwości dokładnego przedstawienia uczuć bohatera. Mark jest sam na obcej planecie, jego rodzina i przyjaciele myślą, że nie żyje, więc wydaje się, że analiza jego psychiki powinna stanowić ważną część tej książki. Cóż, wydaje się. Główny bohater rzadko wspomina swoje życie na Ziemi, ważniejsze jest dla niego tu i teraz. Już po lekturze kilku pierwszych rozdziałów można zauważyć, że taka właśnie jest konwencja, którą przyjął Weir - przede wszystkim akcja, uczucia bohatera można sprowadzić do tego, że raz jest mniej, a raz bardziej dumny z kolejnego swojego dzieła.
Początkującemu pisarzowi i zarazem doświadczonemu programiście opłaciło się przyjąć takie założenie, ponieważ pomogło ono odnieść jego książce gigantyczny komercyjny sukces, którego potwierdzeniem jest to, że Ridley Scott kręci na jej podstawie film. Wydawnictwo nie omieszkało umieścić tej informacji na okładce „Marsjanina”, przez co dało czytelnikom podpowiedź, czego można się spodziewać po tej książce. A spodziewać się można solidnej podstawy pod scenariusz filmu science-fiction okraszonej typowo jankeskim humorem i mnóstwem informacji naukowo-technicznych, której lektura zajmuje maksymalnie dwa wieczory.
Mark Watney to jeden z członków misji marsjańskiej Ares 3. Niestety w wyniku nieprzewidzianych okoliczności nie było mu dane wrócić do domu z resztą załogi. Uznany za zmarłego, został na Marsie. Od tej pory ze wszystkim musi radzić sobie sam, a jak się okazuje ta bezludna planeta szykuje mu niejedną niespodziankę.
Bardzo spodobała mi się forma powieści, na którą zdecydował się autor. Fabuła przedstawiona została za pomocą dziennika, prowadzonego przez Watney’a. Mężczyzna krótko wprowadził nas w tajniki misji marsjańskich oraz wydarzenia, które sprawiły, że znalazł się w takiej sytuacji. Następnie autor przybliżył nam działania astronauty, pozwalające mu przetrwać kolejne dni. Warto dodać, że mężczyzna musi się nieźle nagimnastykować, bo perspektywa powrotu na Ziemię jest bardzo odległa. Kto wie, czy w ogóle możliwa?
Autor wykreował niezwykle interesującego bohatera. Watney to zabawny i dowcipny facet. Wiele razy naprawdę mnie rozbawił swoimi szczerymi komentarzami. Astronauta nie ma pewności, czy uda mu się wrócić oraz czy zapiski zostaną przeczytane, dlatego chętnie i bez skrępowania dzieli się z czytelnikiem szczegółami swojej codziennej egzystencji. Szybko udzielił mi się jego wyluzowany sposób bycia. W całej tej trudnej sytuacji pozostał normalnym facetem, który wie, że dystans do siebie i świata może mu bardzo pomóc. Nie wyobrażam sobie, że potrafiłabym myśleć logicznie w podobnej sytuacji, jednak daleko mi do bycia naukowcem.
W dzienniku nie zabrakło także skomplikowanych opisów związanych zarówno z misją, jak i sprzętem wykorzystywanym do jej realizacji. Niestety nie mam ścisłego umysłu i momentami sprawiło mi to trochę trudności, ale oczywiście mam świadomość, że to wątki niezbędne do zbudowania możliwie realistycznej fabuły. A w tym miejscu lepiej już chyba być nie mogło. Autor, bowiem bardzo dobrze oddał specyfikę NASA i całego „kosmicznego” środowiska.
Podoba mi się, że wpisy Watney’a zostały przeplatane z ziemskimi wątkami. Podczas gdy on walczył z marsjańskimi przeciwnościami, cały sztab naukowców próbował mu pomóc, nawet w najbardziej nieprawdopodobny dla nas sposób. A pomoc ta była mu potrzeba wyjątkowo często. Mimo że nasz botanik wykazał się niesamowitą bystrością umysłu, wielkim sprytem i naukową wiedzą, nie zawsze był w stanie poradzić sobie sam. Mars zaskakiwał go na każdym kroku, niekoniecznie pozytywnie. Często sam stanowił dla siebie największe zagrożenie.
W powieści nie brakuje zaskakujących zwrotów akcji, interesujących bohaterów oraz tego, co szczególnie mi się spodobało- konieczności podejmowania szeregu istotnych decyzji. Autor bardzo się postarał, żeby jego historia miała chociaż namiastkę realności. Istotny wpływ miały na to, wspomniane już wcześniej, naukowe rozwiązania i niełatwe, czasem nie do końca zrozumiałe opisy. To naprawdę świetna powieść, ale lubię się przyczepić, dlatego zaznaczę, że niekoniecznie odpowiadało mi książkowe zakończenie, ale już na ten temat nic więcej Wam nie zdradzę.
Film "Marsjanin" uwielbiam i oglądałam go kilka razy. W końcu przyszedł czas i na książkę, która też mnie nie zawiodła. Pod względem fabuły i narracji trochę przypomina "Projekt Hail Mary", ale jest jeszcze lepsza.
Przypadkowo pozostawiony przez swoją załogę na Marsie samotny astronauta wykorzystuje całą swoją wiedzę i kreatywność, aby przetrwać i zawalczyć o szansę powrotu na Ziemię. Pozytywny bohater (obdarzony hartem ducha i nietuzinkowym poczuciem humoru), któremu łatwo kibicować, cieszyć się wraz z nim z małych sukcesów i przeżywać porażki. Polecam nie tylko fanom SF :)
Andy Weir stworzył wciągającą, pełną zwrotów akcji historię, którą czytałam z wypiekami na twarzy. Mark Watney to świetny bohater, którego polubiłam od pierwszej strony powieści, kibicowałam mu i niezwykle mocno przeżywałam jego historię. Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że ,,Marsjanin" aż tak bardzo mi się spodoba. Nie jestem wielką fanką science fiction, ale ta historia była rewelacyjna i nawet duża ilość naukowego żargonu (za którym nie przepadam) nie przeszkadzała mi w czerpaniu maksymalnej przyjemności z lektury.
Oczy miliardów ludzi skierowane są na Marka Watneya, człowieka, który żyje sam na Marsie. Zdążyli mu już wyprawić pogrzeb. Nikt się nie spodziewał, że ten młody inżynier dokona niemożliwego - przeżyje burzę piaskową, która zmusiła pozostałą część załogi do ucieczki. Cały świat staje na głowie, jak pomóc Markowi przetrwać w kosmosie. Nie liczą się pieniądze, hierarchia społeczna, pakty międzynarodowe. Liczy się tu i teraz, aby sprowadzić go za wszelką cenę do domu.
To, co przeżywa Mark jest niewyobrażalne. Umarłabym pewnie po jednym dniu?, a on każdego sol (marsjańskiego dnia) udowadnia, ile jest w stanie zrobić człowiek, żeby przetrwać. Fantastyczny facet, lepszy niż James Bond. Sama książka napisana jest głównie w postaci dziennika. Mark pisze w nim wszystko to, co przeżywa i to, co może pomóc w późniejszych misjach na Marsa. Wcale nie przeszkadzały mi fachowe opisy, a wręcz przeciwnie. Zazdrościłam mu tej inteligencji, która pozwalała mu przetrwać każdy kolejny dzień. Masa emocji, odczuwałam fabułę całą sobą. Tym bardziej będę wyczekiwać nowej książki autora. Wam za to gorąco polecam. Nie lubuję się w sf, ale ta książka rozwaliła mnie na maksa. Teraz tylko trzeba obejrzeć film.
Świetna! I pisze to osoba, która nie lubi SF, fantastyki. Gdy siostra przyniosła mi tą książkę, to początkowo pomyślałam, że wcale po nią nie sięgnę. Dobrze, że jednak zmieniłam danie. Główny bohater bardzo da się lubić. Na każdej stronie mu kibicowałam i podziwiałam jego umiejętności. Co do opisów technicznych, to nawet nie wiem czy opisywane sprzęty w ogóle istnieją, czy opisywane reakcje chemiczne faktycznie są realne, a obliczenia poprawne, ale nie ma to znaczenia. Walka bohatera o przetrwanie jest tak dobrze opisana, że ona właśnie przyciągała całą moją uwagę. Również walka ludzi w NASA. Bardzo ciekawy pomysł na akcję i oryginalny sposób jej poprowadzenia. Oceniam najwyżej. A teraz pora na film.
Trochę nudnawa. Ale z drugiej strony popełniłem błąd i obejżałem najpierw film, a potem przeczytałem książkę. Ale jednak w filmie nie było niektórych wątków które były w książce. Więc drobne zaskoczenie było. Polecam.
PS:Jestem dyslektykiem:)
Mark Watney kilka dni temu był jednym z pierwszych ludzi, którzy stanęli na Marsie. Teraz jest pewien, że będzie pierwszym, który tam umrze! Straszliwa...
Jeszcze do niedawna Mark Watney przeszedłby do historii jako jeden z pierwszych ludzi, którzy wylądowali na Marsie. Teraz grozi mu, żeby będzie pierwszą...
Przeczytane:2023-04-30,
Interesujesz się Kosmosem i liczysz na niemały dreszczyk emocji? To książka w sam raz dla ciebie!
Podczas marsjańskiej ekspedycji, grupę astronautów zaskakuje potężna burza... W chaosie i pośpiechu, główny bohater, Mark Watney zostaje ranny - a przez swoją załogę uznany za martwego. Takim oto sposobem zostaje sam na Czerwonej Planecie opracowując plan powrotu na Ziemię.
Pierwszy człowiek, który wyhodował na Marsie ziemniaki...
Muszę przyznać, że gdyby nie świetny film z 2015 roku, to pewnie nigdy nie dowiedziała bym się o istnieniu tej książki i byłaby to dla mnie ogromna strata. A jeśli bym kiedyś utknęła na Marsie to pewnie zginęłabym po kilku minutach. Całe szczęście ta książka to jeden wielki poradnik na przetrwanie w Kosmosie!
Książka w głównej mierze napisana jest w formie dziennika, a dokładniej składa się z wpisów z każdego Sola (doby marsjańskiej), reszta to relacje z Ziemi. Mamy zatem spojrzenie na sytuację z dwóch różnych perspektyw.
Mark skrupulatnie opisuje swoje działania, plany oraz to jak spędza czas wolny słuchając muzyki i oglądając filmy, które zostawiła reszta astronautów. Cały czas próbuje skontaktować się z Ziemią i wynaleźć sposób na pozyskanie jedzenia... Czy uda mu się uniknąć głodu? Czy wystarczy mu wody i powietrza? Walka o przetrwanie CZAS START!
Styl autora książki jest bardzo naukowy, pojawia się dużo chemicznych stwierdzeń i opisów zachodzących reakcji, jednak nie wpływa to na proces czytania. Mogło by się wydawać, że książka jest niezrozumiała i trudna - jest wręcz na odwrót, ponieważ autor idealnie wprowadza nas w ten kosmiczny świat i nie ma opcji, żeby czytelnik się pogubił. Zwłaszcza, dzięki wątkom humorystycznym, którymi książka jest wręcz naszpikowana! Akcja prowadzona jest bardzo wartko i trzyma w napięciu, dlatego też nie ma mowy o nudzie!
Sam pomysł na fabułę bardzo mnie zaskoczył, można by powiedzieć, że jest on wręcz nieziemski. Na dodatek bardzo polubiłam postać Marka Watneya - ten facet jest po prostu cudowny! Nigdy nie traci humoru ani motywacji, nawet w obliczu śmierci. Jego profesjonalne podejście do sprawy oraz świetne pomysły... Idealne określenie na tego bohatera to geniusz-botanik, który wyhodował na Marsie ziemniaki.
Ta książka to totalny KOSMOS!