Wojna starców
Pierwsze z opowiadań zamieszczonych w zbiorze "opowieść o końcach światów". Publikowane za wiedzą i zgodą autorki. Rzpoczyna się sceną, gdy bohater zagłebia się wewnątrz głowy kamiennego obrzyma, w poszukiwaniu prawdy o tożsamości giganta, a także - śladów po swej zmarłej żonie...
Mii bardzo długo szedł przez ciemność. Szybko stracił rachubę czasu,
jednak nie przeszkadzało mu to – mrok współgrał ze stanem jego ducha,
a także z naturą. Nie dostrzegał nawet, że taki marsz jest w sumie dość
monotonny. Korytarz był szeroki i równy, więc nie potykał się o nic ani
z niczym nie zderzał. W którymś momencie zaczął się nawet zastanawiać, czy
w ogóle posuwa się naprzód – a w chwilę później zobaczył przed sobą nikłe
światło.
Przystanął zaskoczony, choć właściwie to czego innego mógłby się
spodziewać? W ciemnym korytarzu światło jest jedyną możliwą alternatywą.
Po chwili wahania powoli i ostrożnie ruszył dalej. Najbardziej obawiał się, że
jest to po prostu drugie ucho, a jego podróż zakończy się tak szybko i śmiesznie
zarazem.
A jednak po dojściu do końca korytarza nie ujrzał rozrzuconych w dole
domów ani lasu ciągnącego się aż po horyzont. Była tu co prawda jakaś wioska
i nawet kilka drzew, ale w żadnym wypadku nie była to okolica, którą znał.
Domy w jego wiosce nie miały czerwonych kominów ani srebrzystych
dachów. Poza tym, wszystko to znajdowało się na poziomie jego wzroku.
Kiedy wyszedł z tunelu i obejrzał się za siebie, z pewnym zaskoczeniem
stwierdził, że jedynym, co ostatecznie mogłoby przypominać wejście do
skalnego korytarza, była okazała dziura w żywopłocie. Przez którą właśnie
przeszedł.
– Znowu się na szaber zachodzi, co?! – słowa te zostały wykrzyczane
wysokim głosem kobiecym, z dość dziwnym akcentem.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie uciec – Sierp zawsze mu powtarzał,
że w takich sytuacjach należy wiać, ile sił w nogach – jednak postanowił
zostać. Skoro i tak musiał się od kogoś dowiedzieć, co to za miejsce, tego typu
początek rozmowy wcale nie był taki zły.
– Witam szanowną panią. – Skłonił się głęboko, gdy kobieta o wysokim
głosie zbliżyła się w otoczeniu kawalerii, to jest dwóch psów rasy bliżej
nieokreślonej i takiejże maści. To całkowicie nieadekwatne do sytuacji
powitanie na tyle zaskoczyło czterdziestoletnią blondynkę karnacji różowej,
że – podobnie jak jej straż przyboczna – umilkła, pozwalając mu tym samym
kontynuować wypowiedź. Mii wykorzystał tę okazję.
– Jestem podróżnikiem, lecz niestety zabłądziłem… Mogłaby mi łaskawa
pani powiedzieć, gdzie właściwie się znajduję? Czy to może okolice
Krimstalian? – Mii przywołał tutaj wszystkie staromodne i grzeczne wydarzenia,
o jakich zdarzyło mu się czytać, a które pasowały do sytuacji.
Krimstalian było pierwszą nazwą geograficzną, jaka przyszła mu do głowy,
choć sam dokładnie nie wiedział, gdzie to jest – tak więc nawet, gdyby
odpowiedziała „to tutaj”, i tak by mu to niewiele pomogło, tyle tylko, że miałby
od tej pory większe zaufanie do własnej intuicji.
– Krimstalian? Pierwsze słyszę. Chyba naprawdę zabłądziłeś… zabłądził
pan. – Grzeczność się udziela. – Ale co żeś pan wyrabiał w moim żywopłocie? –
Poczuwszy pewny grunt pod nogami, przystąpiła do ofensywy.
– Zgoła nic… byłem znużony, myślałem więc, że trochę odpocznę w drodze…
– W żywopłocie?!
– Nie ma tu nic innego, co rzucałoby cień. – Szczęśliwie dla siebie, miał
rację – droga wiodła pośród starannie ogrodzonych posiadłości, tak że jedyny
cień rzucały żywopłoty.
– Ale musiał pan odpoczywać w środku miasteczka? – Nie tak daleko
(jakieś dwieście metrów) od drogi znajdował się spory zagajnik.
– Byłem naprawdę znużony – odpowiedział Mii zmęczonym głosem.
Niemłoda blondynka, która szczęśliwie dysponowała rozwiniętym zmysłem
opiekuńczym, zwłaszcza wobec ludzi o wyjątkowo smutnym całokształcie,
zwątpiła w słuszność swoich racji i zapytała zgoła innym już tonem:
– A dokąd to pan zmierza?
– Do… do Krimstalian. – Nie mógł przecież powiedzieć, że szuka środka
kamiennej głowy, która gdzieś mu się zagubiła.
– Krimstalian… to brzmi trochę jak z ich przeklętego języka. –
Zastanawiała się nad czymś przez chwilę, po czym dodała, jakby podejmując
decyzję: – Skoro idziesz pan do nich (choć nie wiem, po jakiego biesa się tam
z własnej woli pchać), to mam propozycję. – Widać poza instynktem
opiekuńczym wyposażona była także w talent organizatorski (a przynajmniej
miała ten charakterystyczny błysk w oku, mówiący wszystkim dookoła, że ma
ona mnóstwo doskonałych pomysłów na to, w jaki sposób inni mogą ułatwić
jej życie).
W ten sposób Mii nieoczekiwanie zyskał nocleg.
„Dziwni są mieszkańcy tego kraju” – pomyślał Mii, próbując się jednocześnie
jakoś umościć w niewielkiej komórce na narzędzia. Nazywanie
tego noclegiem to chyba lekka przesada… no, ale czego mógł się spodziewać
w zamian za dostarczenie przesyłki? Jak się dowiedział, miał coś zanieść jej
ojcu, który znajdował się obecnie na froncie. W roli szeregowca. Nie, nie został
zdegradowany. Po prostu wiek poborowy wynosił w tym kraju sześćdziesiąt
lat.
Mii przewrócił się na drugi bok, ale wciąż coś go uwierało. Młotek.
Zastanawiał się, gdzie właściwie się znalazł. Nigdy nie słyszał o takim
państwie – nie opowiadał mu o nim Reim, nie był też opisany w żadnej
z książek, a przecież sporo ich przeczytał. Pozostawały dwie możliwości –
albo głowa przeniosła go przy pomocy jakiejś czarnej magii gdzieś bardzo
daleko w przestrzeni bądź w czasie, albo wciąż znajdował się w jej wnętrzu,
a to, co tu widział, było tylko snem czy iluzją. Na razie obydwie wydawały mu
się równie prawdopodobne, no, może ta druga nieco bardziej. W każdym razie
uznał, że w takim wypadku powinien zachować się jak obserwator, przyjąć
zasady tego świata i czekać, aż dowie się czegoś bardziej konkretnego, w nic
się po drodze nie angażując.
Powrócił myślami do miejsca, w którym się znalazł. Jak powiedziała mu
jego gospodyni, ten kraj od dawna – tak dawna, że już nikt nie pamiętał, od
kiedy dokładnie – toczył wojnę ze swoim sąsiadem o byłą stolicę, obecnie
leżącą w gruzach na granicy obu państw. Jako że ani jedno, ani drugie nie
chciało ustąpić pola, a siły miały na tyle wyrównane, że żadne nie mogło też
zdobyć przewagi, za obopólnym porozumieniem przesunięto wiek poborowy
na obecne sześćdziesiąt lat. Od tej pory oba kraje zaczęły funkcjonować mniej
więcej tak, jak w czasie pokoju, tylko że większość funduszy szła na zbrojenia,
by zdobyć przewagę i zmiażdżyć przeciwnika – co na pewno kiedyś się stanie,
jak zapewniła go gospodyni. Kiedyś. No i zapiekłej nienawiści było więcej niż
gdzie indziej.
Tym razem obrócił się na plecy, jednak wciąż było mu tak samo
niewygodnie. Westchnął cicho, wyszedł na zewnątrz i ułożył się prosto na
trawie. Na szczęście tutaj była późna wiosna, nie zima, jak w jego wiosce… z tą
myślą zapadł w sen.
Następnego dnia, z samego rana, ledwo słońce zdążyło pokazać się na
horyzoncie, gospodyni z miną spiskowca wręczyła Mii duży pakunek i malutkie
zawiniątko.
– To ciepły koc – powiedziała szeptem, wskazując na pakunek i oglądając
się z niepokojem w stronę domu. – Mój mąż nie zgadzał się, bym wysłała go
ojcu, mówi że od razu mu zabiorą… nie miałam komu go powierzyć, więc
naprawdę się cieszę, że się pan nadarzył. A to – tym razem wskazała na
zawiniątko – maść na reumatyzm. Niech pan mu przypomni, żeby codziennie
się smarował i dobrze przykrywał, bo znowu go będą rwać korzonki. – Jeszcze
raz obejrzała się z niepokojem na ciemne okna domu, po czym odprowadziła
go do furtki.
Mii początkowo szedł w zamyśleniu, z czasem jednak zaczął z coraz
większą ciekawością rozglądać się dookoła. Świadomość śmierci Rem, która
jeszcze wczoraj wypełniała jego serce, dziś jakby osłabła. Może dlatego, że
wędrował teraz po całkowicie obcym, nowym dla siebie świecie, gdzie nic mu
o niej nie przypominało? Jakby cały ten smutek zostawił za sobą, w krainie
zimy, a tutaj stał się innym człowiekiem. Trochę tak to odbierał. W pewnym
momencie złapał się nawet na tym, że gdzieś w głębi jego umysłu pojawiła się
drobinka nadziei – jeśli był to świat stworzony przez kamienną głowę i rozgrywający
się w jej wnętrzu, to być może były tutaj także dusze tych, którzy
zginęli z jej powodu… o ile w ogóle to ona stała za tamtą chorobą.
Mii zatrzymał się w miejscu i marszcząc brwi, stanowczo zakazał sobie
nawet myśleć w ten sposób. W końcu uleganie złudzeniom nie mogło
prowadzić do niczego dobrego. Otrząsnął się ze wszelkich przedwczesnych
nadziei i ruszył w dalszą drogę.
Szedł teraz stosunkowo szerokim, wzmacnianym kamieniami traktem,
zdecydowanie innym od tego, który znał z okolic swojej wioski – tam nie tylko
nie było kamieni czy żwiru, ale często nawet zwykłego gruntu, ustępującego
gdzieniegdzie miejsca okazałym dziurom i zagłębieniom. Gospodyni
skierowała go na zachód, gdzie, dokładnie na linii frontu przebiegającego
przez środek dawnej stolicy, znajdowało się jedyne przejście graniczne
pomiędzy obydwoma krajami. Chyba że chciałby przepływać wpław dzielącą
je rzekę, czego mu stanowczo nie polecała. Mii nie wiedział, czy ze względu na
zwykłą ludzką życzliwość, czy też raczej koc, ale nie miał zamiaru tego
sprawdzać. Nie umiał pływać.
Wciąż mając w pamięci miejsce, w którym się wychował, dopiero gdy
dotarł do pierwszego miasteczka – w pierwszej chwili szumnie nazwał je
stolicą – zrozumiał, że to, do którego trafił na początku, nie było niczym więcej
jak tylko osadą czy raczej, sądząc po zasiedlających je dworkach, oazą
prominentów. Idąc brukowanymi ulicami z zaciekawieniem, ale i uczuciem
wyobcowania, przyglądał się kilkupiętrowym kamienicom i ich mieszkańcom.
Zupełnie niepraktycznym – na ich miejscu już dawno poprzycinałby od góry
wszystkie te wyściełające ulicę kocie łby. Że też w ogóle byli w stanie żyć w takim
hałasie.
Prawdę mówiąc, nie był szczególnie zachwycony tym wynalazkiem
zwanym miastem. Było w nim stanowczo wszystkiego za dużo, poza ludźmi,
którzy ginęli gdzieś w natłoku budynków, dorożek i ulic oraz przestrzenią,
która o tyle nie ginęła, że wcale jej nie było.
Za miasteczkiem rozciągały się pola, porośnięte nieznanym mu rodzajem
zboża. Złociste kłosy sięgały już całkiem wysoko, potwierdzając jego
wcześniejsze spostrzeżenie – z jakiegoś powodu tutaj była późna wiosna.
A skoro tak, to mógł być już niemal pewien, że przekroczył bramy czasu bądź
też iluzji. W sumie była to dobra wiadomość – gdyby kamienna głowa
przeniosła go jedynie gdzieś bardzo daleko, to właściwie oznaczałoby koniec
jego wyprawy poznawczej, gdyż nawet gdyby udało mu się wrócić do
rodzinnej wioski, to i tak zapewne ponowna próba eksploracji skończyłaby się
tak samo jak pierwsza.
Mimo to, gdy tylko miał po temu okazję, pytał napotkanych po drodze
ludzi, czy nie słyszeli kiedyś może o wiosce, nad którą unosi się rzeźbiona
w kamieniu wielka głowa. Tak jak się spodziewał – nie słyszeli. Spoglądali na
niego ze zdziwieniem, kręcili głowami i pytali, czy z daleka przybył i dokąd
zmierza. Chyba niewielu mieli tutaj podróżnych – i bardzo przyjaźnie ich
traktowali. Obserwując ich reakcje, Mii doszedł do dwóch wniosków. Po
pierwsze, że nie wzbudza w nich przerażenia ani nawet zwykłej bojaźni, co
potwierdzało tezę o śnie. Po drugie, wcale nie wyglądali na mieszkańców kraju
trapionego nieustanną wojną ze znienawidzonym wrogiem. Byli otwarci
i pogodni, i bardzo życzliwi. Często, zauważając, że Mii nie jest najlepiej
przysposobiony do podróży, sami z siebie ofiarowywali mu gościnę, na ogół
nie żądając nawet w zamian żadnej przysługi w rodzaju rąbania drew. Mii
chętnie przyjmował wszelką pomoc, nie garnąc się z własnej woli do pracy ani
się od niej nie wykręcając. Duma Atriama, który prędzej zagłodziłby się na
śmierć niż przyjął darmowy posiłek, była mu całkowicie obca. Poza tym
postępował zgodnie z założeniem, że skoro nie wie o tym państwie
praktycznie nic, to nie pozostaje mu nic innego, jak całkowicie podporządkować
się panującym tu regułom – nie widział więc żadnych przeszkód,
by nie najeść się do syta, gdy dotychczasowy właściciel pożywienia sam mu je
ofiarowuje.
Ich postawa zmieniała się jednak diametralnie, gdy tylko wspominał,
dokąd zmierza. Nie w stosunku do niego – tutaj wciąż byli równie życzliwi co
wcześniej – jednak ich głosy stawały się zimne, a słowa szorstkie i nienawistne.
Szczerze odradzali mu podróż na „tamtą stronę” – gdyby im wierzyć,
wszystko co złe na tym świecie, pochodziłoby właśnie stamtąd. Nawet dziwne
gwiazdy, które jakoby ostatnio pojawiły się na niebie, miały być dowodem
jakichś ichniejszych ciemnych sprawek.
Mii z początku nie wiedział, o czym mówią. Dopiero którejś nocy spostrzegł
trzy bardzo silne gwiazdy widoczne tuż nad północnym horyzontem.
Świeciły tak jasno, że ich zarys widoczny był także podczas dnia. Nie zwrócił
na nie wcześniej uwagi po części dlatego, że dla niego wcale nie były dziwne –
z wioski też można było je dostrzec, były nawet wyraźniejsze… i było ich dużo
więcej. Dwanaście. Tamte świeciły od zawsze i nigdy jakoś nic niezwykłego się
nie działo, więc i te zapewne nie były niczym szczególnie groźnym. Doszedłszy
do takiego – dość beztroskiego, trzeba przyznać – wniosku, Mii nie poświęcał
im już większej uwagi.
W ten sposób, po niecałym tygodniu marszu, dotarł wreszcie do linii
frontu.