Wieczerza o północy cz-2
Tata ma rację, powinnam zawrócić. Zatrzasnęła drzwi, zapięła pasy i raptownie ruszyła z miejsca. Jadąc samochodem niespełna sto kilometrów na godzinę, czuła się lekka, jak fruwający nad kwiecistą łąką motylek. Za wszelką cenę, chciała być jak najprędzej w domu. Przestała myśleć o dworcu kolejowym, gdzie zamierzała spędzić noc. Wręcz przeciwnie. Marzyła tylko o kąpieli i własnym łóżku. Nie ważne, że Filip nie spędzi z nią reszty wieczoru – liczył się tylko jej spokój. Niech sobie idzie do swojej mamuśki, jeśli będzie miał u niej lepiej. Nie zależy jej na nim, już nie. Da sobie radę bez niego, sama wychowa swoje dziecko. Chociaż nie wiadomo, jak potoczy się ich dalsze życie. Ale obojętnie, co się stanie, wychowa swoją córkę w miłości do ojca i nigdy jej nie powie o tych raniących słowach, które padły z ust jego. – Przysięgam. Nie powiem jej tego nigdy – powtórzyła głośno. W jednej dłoni, trzymała kurczowo kierownicę, drugą wydmuchała nos. Dostała kataru z zimna, albo od płaczu. W drogach oddechowych czuła zalegającą wydzielinę - ciężko jej się oddychało. Jeszcze raz pociągnęła nosem, a potem kilka razy odkaszlała – było trochę lepiej. Gdy wjeżdżała do gęstego lasu, nacisnęła mocniej gaz. Rozejrzała się na obie strony. Było ciemno, a drogę oświetlały, tylko reflektory jej samochodu. Wzdrygnęła się aż na plecach poczuła ciarki, a zarazem występujące krople potu. Pomimo że wychowała się w lesie i nie straszne jej były wierzchołki drzew oraz nawoływanie puchacza, teraz czuła jakiś niespotykany lęk. – Panie Boże, co się ze mną dzieje? Dlaczego ogarnia mnie taki okropny strach – powtarzała jedne i te same słowa. Po chwili wzięła kilka wdechów i wydechów, a potem odetchnęła z ulgą. – Co ja się tak bardzo przejmuję ciemnością? Każdy las, nawet najmniejszy lasek – wygląda przerażająco w dzień, a co dopiero w nocy? – powiedziała sama do siebie, tylko po to, żeby odpędzić złe myśli. Nagle zdawało jej się jakby samochód nie wiadomo, z jakiej przyczyny zaczął zwalniać. Nacisnęła gaz jeszcze bardziej, ale strzałka na liczniku nadal wskazywała osiemdziesiątkę. Wcisnęła gaz do oporu, licznik ani drgnął, a samochód toczył się po asfaltowej szosie coraz wolniej. - Żeby jak najprędzej wydostać się z lasu i dotrzeć do najbliższych zabudowań, wtedy będzie pół biedy – pocieszała się nie tracąc zimnej krwi. Ale zdawała sobie całkowicie sprawę, że samochód wysiadał na dobre. Strzałka prędkościomierza, która stała dotąd nieruchomo – zaczęła się kręcić wte i wewte, a silnik wydawał jakiś tępy stukot. Z sekundy na sekundę, dźwięk silnika stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu zgasł, a samochód raptownie zatrzymał się w miejscu. Sięgnęła do kieszeni po komórkę, była rozładowana albo się wyłączyła od zimna. Przerażona oparła głowę o kierownicę i rozpłakała się jak mała dziewczynka. Była zupełnie sama w towarzystwie leśnych drzew, przez które nie było można dostrzec nawet skrawka nieba. Nie wiedziała, która jest godzina, ale według jej obliczeń nie powinna minąć północ. Na drodze ruch ustał, rzadko przejeżdżał tędy samochód. Więc miała znikome szanse, ażeby ktokolwiek próbował się zatrzymać. Prawdę mówiąc, nawet nie próbowałaby nikogo zatrzymać. Przecież nigdy nie wiadomo, kto jest w samochodzie i jakie będzie miał zamiary wobec samotnej kobiety, która oczekuje pomocy. Spojrzała jeszcze raz na komórkę. – Nawet sam diabeł nie jest jej w stanie uruchomić – syknęła przez zaciśnięte zęby. Wyszła z samochodu i narzuciła na siebie kurtkę z kapturem. Zrobiło się zimno, zerwał się dość mocny wiatr, na dobre zaczęło padać, a duże Krople deszczu z trzaskiem uderzały o asfaltową nawierzchnię. Zrobiła kilka kroków do przodu i w blasku przejeżdżającego samochodu – ujrzała potężnych rozmiarów głaz, który strzegł wjazdu w głąb lasu. Jeśli ta leśna droga prowadzi do prowizorycznego parkingu, to znaczy, jest uratowana. Przeczeka w samochodzie do rana, a kiedy się zrobi całkiem jasno, wyruszy pieszo do najbliższej wioski, żeby zadzwonić po pomoc drogową. Najważniejsze, że nie ma mrozu. Znowu przejechał samochód i w świetle reflektorów – ujrzała całkiem wyraźnie dukt. Zrobiła dwa kroki do przodu i ze zdziwienia wytrzeszczyła oczy. Nad wierzchołkami drzew ujrzała pochmurne niebo, przed sobą obłok gęstej jak mleko mgły. – Co to jest do diabła? – szepnęła nie spuszczając oczu z mlecznego obłoku. Kiedy mieszkała w leśniczówce, mgły były częstym zjawiskiem. Ale taką gęstą mgłę, pierwszy raz oglądają jej oczy. Wyglądało jakby jakaś olbrzymia chmura niespodziewanie opadła z wysokości i zawisła tuż nad samą ziemią. Podniosła długą gałąź, która niespodziewanie zatrzeszczała u jej stóp. Gałąź była śliska i nasiąknięta deszczem. Trzymając ją kurczowo w dłoni, stukała po rozmokłej ziemi raz przy razie, nie wchodząc zbyt daleko w mgłę. Kiedy dokładnie przebadała grunt. Była pewna, że nie było żadnych dołów czy nierówności. Wszystko wskazuje, że śmiało by się mogła tu ukryć. Droga jest dość twarda, chociaż trochę popadało. Na szczęście już przestało i wiatr też jakby trochę ustał. Jednak był nadal przenikliwy ziąb, a wisząca w powietrzu wilgoć - podrażniała drogi oddechowe. Odchrząknęła dwa razy, było znacznie lepiej. - Jeśli tu się ukryję, to sam diabeł mnie tutaj nie znajdzie - tak postanowiła. Wybiegła z mlecznego obłoku i otrząsnęła się. Nawet nie wiedziała czy z zimna, czy też ze strachu. Zdawała sobie całkowicie sprawę, że nie jest w najlepszej sytuacji. Miała dwa wyjścia, ukryć się w mgle lub stać na drodze i czekać na królewicza z bajki albo na zboczeńca, który ją zgwałci, a potem z zimną krwią zamorduje. Obiegła wzrokiem swój samochód, stał na poboczu i wyglądał jak wiata nieoświetlonego przystanku. Wsiadła za kierownicę, próbując jeszcze raz zapalić, ale silnik milczał jakby ktoś rzucił na niego urok. Wysiadła i z wściekłością kopnęła w oponę, coś błysnęło na tylnim siedzeniu. – Latarka! – krzyknęła uradowana swojego odkrycia. Bez chwili wahania, rzuciła się na swoją zdobycz, niczym sęp na padlinę. Wprawdzie nie był to snop światła, tylko ledwie żarząca się żarówka. Jednak to jej w zupełności wystarczyło, żeby oświetlić drogę pod swoimi stopami. Idąc na kuckach oświetlała wjazd do lasu. Była pewna, że jest to droga, która prowadzi na leśny parking lub dla zapuszczających się w głąb lasu grzybiarzy. Podniosła się z kucek i popatrzyła na boki, ale naokoło panowała ciemność. Na szosie coraz rzadziej przejeżdżał jakiś samochód. Więc jest zdana tylko na własne siły. Ażeby ominąć sterczący przy drodze głaz, pozostał jej metr najwyżej półtora. - Dopomóż mi Panie Boże, żeby mi się powiodło – szepnęła błagalnym głosem. Położyła obydwie dłonie na tylnej części samochodu i próbowała za wszelką cenę ruszyć z miejsca. Po kilku nieudanych próbach, samochód jakby lekko drgnął. Zdjęła kurtkę, rzuciła ją na siedzenie i bez chwili wahania, ponowiła próbę. Samochód posunął się kilka centymetrów, a potem za każdym razem przybywało ich coraz więcej, aż w końcu poderwał się raptownie i zatrzymał tuż przy przydrożnym kamieniu. – Mam swoją krzepę. Chyba ta siłownia, zrobiła swoje – szepnęła sama do siebie. Ale teraz pozostało najważniejsze. Jedną dłonią ujęła kierownicę, drugą zaparła się o drzwi. Nie potrzeba było się zbytnio wysilać. Samochód posłusznie ruszył z miejsca, skręcił w prawo, a potem stanął w miejscu. Pociągnęła kilka razy nosem i otarła rękawem spocone czoło. Zerknęła na główną drogę, przejeżdżający akurat samochód – zatrzymał się. Zdawało się, jakby kierowca spojrzał w jej stronę, jednak po chwili ruszył z miejsca i pojechał prosto przed siebie. Walentyna była pewna, że nie mógł jej dostrzec, bo zasłaniał ją mglisty parawan. Chwilę stała bez ruchu, rozglądając się dookoła, ale oczy tonęły w ciemnościach. Zniknął skrawek pochmurnego nieba, naokoło królowała grobowa cisza, a ją ogarniał przenikliwy ziąb. Bała się poświecić latarką, więc po omacku otwarła drzwi samochodu i usadowiła się na przednim siedzeniu. Zaciągnęła ręczny hamulec, z przyzwyczajenia - zablokowała drzwi. Wiedziała, że jest bezpieczna, nic nie powinno zagrażać jej życiu – przecież do rana nie pozostało wiele czasu. Poza tym była dobrze ukryta, a mleczny obłok stał się bezpiecznym azylem. Otulona szczelnie wilgotnym kocem – dziękowała Panu Bogu, że nie dojechała do małej. O siebie była spokojna. Pocieszała się w myślach, że jakoś tą noc przeżyje. Przecież nie ma mrozu i nie zanosi się, żeby z godziny na godzinę zmieniła się pogoda. Miała przeczucie, że kolacja będzie nieudana, ale nie takiej się spodziewała. Może dobrze, że tak wyszło. Przynajmniej będzie pewna, czy Filip ją jeszcze trochę kocha, czy tylko przeżywają krótki, małżeński kryzys. Gorzej będzie z siusianiem, a reszta to nic poważnego – mruknęła i powierciła się na siedzeniu. Usłyszała przejeżdżający samochód. Odwróciła się, ale ujrzała tylko zamglony blask świateł. - Wszystko idzie dobrze, czyli jak po maśle – mruknęła pod nosem. Obliczyła odległość od drogi, dzieliła ją najwyżej dziesięć metrów. Oparła głowę o zagłówek i zamknęła powieki. Była zmęczona i głodna. Oddałaby wszystko, za jedną filiżankę gorącej kawy. Odwróciła lusterko w kierunku szosy, zaczęła liczyć rzadko przejeżdżające auta. Poza zmęczeniem, już nie czuła zimna. Nawet na jej twarz wystąpiły wypieki, które zalewały całe uszy. Znowuż powierciła się na siedzeniu. Nogi podwinęła pod siebie, na głowę włożyła ciepłą czapkę, którą kiedyś Ania zostawiła w samochodzie i skuliła się do snu. – Nawet jest mi całkiem nieźle w tej pozie - powiedziała sama do siebie i zwilżyła spieczone usta językiem. Nie wiadomo jak długo spała. Piętnaście minut, albo trzydzieści? A może w ogóle nie zasnęła? Ale kiedy się ocknęła - sparaliżował ją potworny strach. Zdawało jej się, że jakieś ogromne ptaszysko swoim dziobem, takim olbrzymim, jak on sam – zaatakowało dach jej samochodu. Skuliła się jeszcze bardzie i zatkała skostniałymi z zimna palcami uszy. Bała się jak dziecko. Ale prawdę powiedziawszy, nawet dobrze zbudowany mężczyzna i największy twardziel, byłby bezsilny w takiej sytuacji. Powoli zdjęła palce z uszu i z bijącym ze strachu sercem, które czuła gdzieś pod łopatką – wsłuchała się w ten przerażający stukot. Po chwili doszła do wniosku, że to nie żadne ptaszysko, tylko olbrzymich rozmiarów grad, albo ulewny deszcz, trzaska o maskę jej samochodu. Znowuż ogarnęła ją panika. Zaczęła krzyczeć wniebogłosy, aż samochód pod wpływek krzyku i ulewnego deszczu – zaczął się kołysać na prawo i na lewo. By stłumić ten przerażający krzyk, zakryła dłonią usta. Niemal w tej samej chwili poczuła, że samochód nie tylko się kołysze, ale wolno posuwa się do przodu. Zaczęła nerwowo manipulować hamulcami, jednak na próżno; hamulce nie działały. W pierwszej chwili chciała wyskoczyć, ale kiedy tylko otworzyła drzwi, samochód jakby przyspieszył. Chwilę mocowała się z wiatrem, żeby je zamknąć nie dała rady, wiatr był silniejszy od niej. Raptem jakaś niespotykana moc, silnie ją odepchnęła aż upadła na skrzynię biegów i uderzyła się w nos, natomiast drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Trzymając się dłonią za obolały nos, który był mokry najprawdopodobniej od krwi, drugą dłonią zablokowała drzwi. Teraz samochód coraz szybciej posuwał się do przodu, a ją paraliżował coraz większy strach. Siedząc nieruchomo, słyszała ocierające gałęzie krzewów o dach auta. A na sterczących korzeniach drzew, samochód podskakiwał, drażniąc jej obolałe pośladki. Deszcz przestał padać. Przez szybę trudno było dostrzec cokolwiek, wszędzie panowała przerażająca ciemność. Nawet nie wiadomo, czy opadła mgła. Ale to było bez znaczenia. Nie wiedziała, jaki czeka ją los, jednak miała przeczucie, że pani z kosą krąży gdzieś bardzo blisko. – Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz, przecież muszę wychować dziecko – błagała płaczą coraz głośniej. Nagle poczuła czyjąś, obecność. Dotknęła dłonią kierownicy i zamarła z przerażenia. Ktoś nią kręcił w lewo i prawo. Inaczej mówiąc, jakaś nadprzyrodzona moc kierowała jej samochodem. - Zatrzymaj się diabelskie nasienie! – krzyknęła nie przestając płakać. Ale ten ktoś w samochodzie, był głuchy na prośby zapłakanej kobiety. Zerwał się aż zatrzeszczało podwozie, prędkościomierz na pewno wskazywał 200 na godzinę. Teraz droga stała się wyboista, wyłożona sterczącymi, ostrymi kamieniami. - Panie Boże miej mnie w swojej opiece, nie dopuść, aby mnie się coś złego przytrafiło – modliła się w duchu. Nie zdążyła się jeszcze przeżegnać, kiedy poczuła na sobie ogromne łapska, które ją pochwyciły w pół, a potem rzuciły nią, jak szmacianą zużytą lalką.