"Veronica" [tytuł roboczy] PROLOG
Miasto Aniołów
Czas bliżej nieokreślony
- No stary… Patrz na tę lasię na piątej… Niezła cycatka! – Jackson jak zwykle nie owijał w bawełnę. Ostentacyjnie gapił się na blondynkę siedzącą naprzeciw ich stolika. Ta, najwyraźniej nieskrępowana sytuacją, patrzyła na wprost Bryana.
- Daj spokój – Mike machnął mi ręką przed oczami – I tak nasz kasanowa pierwszy będzie ją miał. Nie nauczyłeś się jeszcze niczego przez wszystkie te lata?
- Fakt – Jackson spuścił wzrok i upił łyk piwa. Przyjaciel miał rację. To na Bryana leciały wszystkie laski. To on miał zawszę tą, którą chciał.
- Jak wy mnie znacie… - Bryan sączył powoli seledynowego drinka z palemką i sporadycznie, niby od niechcenia, spoglądał na blondynkę. Była całkiem niezła, choć w swoim życiu spotkał już ładniejsze. I mniej przeraźliwie chude. Włosy proste, do ramion. Czerwona sukienka bez pleców z ogromnym dekoltem.
- Jakaś ci kiedyś odmówiła? – Jackson podniósł się nieco zasłaniając mu widok.
- Na jakim świecie ty żyjesz, co? –Bryan machnął ręką, żeby przyjaciel w końcu usiadł na tyłku. Gdy w końcu to zrobił posłał blondynce jednoznaczne spojrzenie. Będziesz moja.
- O rany… Co to było? – w jej głowie kołatało się tysiąc myśli. Świat wirował dookoła, a nogi były jak z waty. Kac był przy tym niespotykanie przyjemnym zjawiskiem. Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Gdy znów je otworzyła nie czuła żadnego bólu. Tylko pustkę. Nie pamiętała nic. Ani skąd się wzięła w podejrzanie wyglądającej uliczce, ani dlaczego leżała na ziemi. Ale najważniejsze było to, że za żadne skarby świata nie mogła sobie przypomnieć, kim była!
Zebrała w sobie wszystkie siły i podniosła się. Jedyne, co czuła, to pustka, która ją wypełniała. Zupełnie tak, jakby ktoś pozbawił ją wszelkich wnętrzności i zastąpił powietrzem. Rozejrzała się dookoła. Była sama. Nigdzie nie było ani żywej duszy. Przez moment pomyślała, że może jest noc, że ludzie siedzą sobie teraz spokojnie w domach. Ale nie. Nad nią było błękitne niebo. Niesamowicie błękitne, kalifornijskie niebo.
Nagle usłyszała coś za sobą. Jakby szum silnika. Odwróciła się i zobaczyła czarny samochód pędzący wprost na nią. Chciała odskoczyć, uciec, ale nie mogła. Była jak zahipnotyzowana. Krzyknęła przerażona, a kierowca samochodu nawet zareagował. Dziewczyna miała nawet wrażenie, jakby przyśpieszył.
Zamknęła oczy, żeby poczekać na to uderzenie. Jednak nic takiego nie miało miejsca. Samochód po prostu przejechał dalej. Kompletnie nie zwracając na nią uwagi. Po prostu przez nią przeniknął.
- Co to, do jasnej cholery, miało być?! – wrzasnęła, ale kierowca wraz ze swoim autem już dawno zniknął za zakrętem.
Śniła. To było jedyne wytłumaczenie tego, co się stało. Albo jednak uległa namową znajomych i coś wzięła. No bo przecież…! To było nierealne!
Rozejrzała się dookoła. Kojarzyła to otoczenie. Dalej był park, a gdzieś za nim jej dom. Pamiętała go. Wiedziała, jak wyglądał i gdzie się znajdował. Szybko ruszyła przed siebie. Cokolwiek właśnie się stało, o wiele lepiej było to przeboleć we własnym domu.
Po kilku minutach szła wybetonowanym podjazdem w stronę frontowych drzwi. Mijając czerwonego cabrioleta zwolniła. Jej ojciec nigdy nie zgodziłby się na takie auto. Zbyt szybkie, zbyt drogie i zbyt niebezpieczne. No cóż. Może najzwyczajniej w świecie mieli gości. Nie przejmując się tym dalej obeszła dom dookoła i weszła na taras. Szklane drzwi były otwarte, wiec weszła do środka.
- Nie no… To już przegięcie… Co to ma być, do cholery?! – zaklęła, gdy przyjrzała się wnętrzu.
Nic nie było takie, jakie zapamiętała. Inne bibeloty, inna kolorystyka. Wszystko było inne! Zupełnie nie w stylu jej rodziny. Z jakiegoś dziwnego powodu nie pamiętała niczego poza tym domem, a on wyglądał zupełnie inaczej. Szkło i metal. Czerwień, czerń i biel.