Ponury, przykry Reykjavik i okrutne morderstwo - najsłynniejszy kryminał Indri?asona!
Prymitywny i bezcelowy występek czy przemyślana i zaplanowana co do najdrobniejszego szczegółu zbrodnia? Mroczna atmosfera unosząca się nad uliczkami islandzkiego miasta oraz historie z przeszłości, które nie pozwalają o sobie zapomnieć - to zestawienie gwarantujące dreszcz strachu i silne emocje.
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2016-08-17
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 304
To moje pierwsze zetknięcie z tym pisarzem i całkiem udane. Islandzki klimat, mroczno i deszczowo. Erlendur policjant już nie pierwszej młodości, od dwudziestu lat rozwiedziony, żyjący właściwie samotnie, palący papierosy jak lokomotywa i jedzący tylko mrożonki, borykający problemami syna alkoholika i córki narkomanki spodziewającej się dziecka. W Reykjaviku dochodzi do morderstwa 70 letniego mężczyzny na pozór błahe przypadkowe morderstwo jakiegoś narkomana chcącego pieniędzy. A z czasem wychodzi na jaw, że ten zamordowany dziadek był przed laty gwałcicielem. Książka miała wiele zaskakujących momentów. Podobał mi się wątek badania pokrewieństwa zamordowanego ze zmarłą 20 lat temu 4 latką, która była owocem gwałtu a co za tym idzie wątkiem dziedziczenia chorób genetycznych. Najbardziej zaskoczył mnie wątek związany z tytułem książki, że dom zamordowanego był zbudowany na bagnie, i miał głęboką zabudowaną piwinicę łącznie z paskudnym sekretem skrywanym 20 lat. Bardzo mi się ta książka podobała!
Arnaldur Indri?ason - najsłynniejszy islandzki pisarz kryminałów! Nazywany ,,islandzkim Henningiem Mankellem". Autor m.in. powieści z Erlendurem...
Fascynacja śmiercią, zaginieni bez wieści, rodzinne piekło... - stylowy, ciemny kryminał islandzkiego mistrza! Nikt nie ma wątpliwości, że Maria popełniła...
Przeczytane:2020-02-02,
Pada. Ciągle pada, jakby nie miało nigdy przestać, jakby słońce przyduszone chmurami już nigdy nie miało zaświecić. Niebo zlewa się z ziemią, mieszając w jedną beznadziejną szaroburą rzeczywistość. W zaniedbanym domu, gdzie śmierdzi, "jakby mieszkali tu koniarze", leżą zwłoki starca z rozbitą głową. Na piersi trupa zabójca zostawił kartkę z tajemniczym napisem "Ja to on". Smród roznosi się nie tylko po wnętrzach domu. Wyłazi spod podłogi jak chmara robactwa, rozlewa się tak intensywnie, że dociera do sąsiadów. W rzeczywistości zalęgnął się tutaj wiele lat temu, żeby przykryć stare grzechy. Trwał w uśpieniu, przeczekując kolejne osunięcia domu niżej, w głąb bagnistego podłoża. Aż do teraz.
To moje pierwsze spotkanie z islandzkim pisarzem. Dość przygnębiające spotkanie. Ale nie może być inaczej, bo Arnaldur Indriðason opisuje przygnębiającą rzeczywistość, w której bohaterowie przemieszczają się w strugach deszczu, smagani zimnym jesiennym wiatrem. Błądzą po omacku, szukając rozwiązania. Im więcej faktów wychodzi na jaw, tym mniej ofiara wydaje się ofiarą. Im bardziej wgłębiają się w śledztwo, tym bardziej grzęzną w bagnie. Ludzkie grzechy oblepiają ich niczym szlam, niczym ubrania ciężkie od deszczu, który wciąż pada i pada, jakby próbował zmyć plugastwo, które wypłynęło po latach jak zawartość pękniętej rury kanalizacyjnej.
Główny bohater, detektyw Erlendur Sveinsson, czuje, że żyje w bagnie. Bo jak inaczej nazwać świat, w którym Bóg pozwala draniom dożywać późnej starości, a jednocześnie odbiera życie małym dziewczynkom? Jak nazwać świat, w którym policjanci szydzą ze zgwałconych kobiet? Jak nazwać świat, w którym żyją ludzie o zarobaczonych duszach? Kiedy poznałam Runara i Ellidiego, nie mówiąc o samym Holbergu, do głowy przyszło mi jedno określenie: plugawy. Do życia w świecie, w którym są tacy ludzie, nie da się przyzwyczaić. Na takie zło nie można się uodpornić. Nie sposób przywyknąć.
"W bagnie" opowiada historię, która ma swój początek około czterdzieści lat wcześniej. Około, bo nie wiadomo ile dokładnie zła rozpełzło się po wyspie za sprawą trzech mężczyzn. Nie dane nam poznać wszystkich etapów tego procesu. Brak dokładnego czasu startu, brak szczegółowego przebiegu. Poznajemy tylko urywki, w tym źródło smrodu, ukryte pod podłogą, oraz finał - przy białej trumience, w której ląduje ostrożnie duży słoik.
Przez powieść kilkukrotnie przewija się określenie "typowe islandzkie morderstwo", czyli niedbałe, prymitywne, a do tego bezcelowe. Wystarczy jednak poznać tę historię, żeby z całą pewnością stwierdzić, że Indriðason nie opowiedział nam o jednym z nich.