Wydawnictwo: MG
Data wydania: 2017-03-29
Kategoria: Literatura piękna
ISBN: b.d
Liczba stron: 192
„Siedem dalekich rejsów” można z powodzeniem nazwać minipowieścią, zwaną po angielsku novella. Nie tylko z powodu niewielkiej, jak na Tyrmanda objętości, ale także z uwagi na jej charakter. Akcja tej historii dzieje się w ciągu kilku dni w niewielkiej nadmorskiej miejscowości Darłowo przed sezonem. Mamy dwójkę głównych bohaterów, klasycznych everymanów, Ewę, młodą tajemniczą piękność z przeszłością i równie tajemniczego i intrygującego Nowaka, który jakby w kontrze do swojego popularnego, typowego nazwiska nosi osobliwe jak na czasy, w jakich dzieje się akcja imię Ronald. Postaci drugiego planu jest kilka i choć są zaledwie tłem dla naszej głównej pary, nakreśleni zostali wyjątkowo wyraziście i pełnowymiarowo. Sam klimat małego miasteczka w osobliwym przejściowym okresie dziejowym został skreślony tak zmyślnie, że czuć, iż autor nawet jeśli traktuję tę powieść jako jedynie zabawną, włożył w jej powstanie cały swój nieprzeciętny talent.
Powieść powstała na początku lat pięćdziesiątych. Początkowo odrzuciła ją cenzura, której przeszkadzały śmiałe, jak na owe czasu sceny erotyczne oraz zbyt nachalna zdaniem strażników poprawności socjalistycznej pochwała inicjatywy prywatnej. Bohaterowie pomieszkują bowiem w prywatnym pensjonacie, którego właścicielka ma już poczucie schyłkowości swojego biznesu, który za już za chwilę zostanie przekształcony w rodzaj państwowego zakładu, podobnie rzecz ma się z knajpką o uroczej intrygującej nazwie, którą znajdujemy zresztą w tytule niniejszej powieści.
Jako się rzekło czasy są niespokojne, jak to w okresie przejściowym. Dopiero co skończyła się wojna, ludzie próbują jakoś wrócić do normalności, ale już czują na plecach ducha czasu, nowy wspaniały świat już wyciąga swoje kolektywne ręce, by zrównać wszystkich w szeregu i rozwiać wszelkie wątpliwości.
„Widzisz, Ewo – Nowak zwilżył wargi – kiedy coś się kończy, pojawia się mnóstwo drobnych pretensji i uraz. Najgorsze, że nie ma kiedy ich wypowiedzieć, gubią się w toku wypadków, wczorajsze tracą ważność na rzecz dzisiejszych, te sprzed dwóch godzin wypychane są przez te teraz. A jutro już przyjdą nowe.”
Prócz niezaprzeczalnych walorów literackich ta książka ma też tę zaletę, że nic a nic się nie zestarzała, mimo, że od jej powstania minęło już ponad półwiecze. Problemy z jakimi borykają się bohaterowie, tematy jakie przewijają się w ich rozmowach, namiętności i sprawy, które nimi targają okazują się być wybitnie uniwersalne. Zabawnie wręcz brzmią te momenty, gdy jeden z bohaterów narzeka na rozprzężenie obyczajów, zupełnie niespotykane w latach przedwojennych. Cóż, w sumie tego typu argumenty pojawiają się w każdych czasach i zazwyczaj w tej samej konfiguracji – dawniej to było lepiej.
Można tę historię czytać, jak romans, czerpiąc przyjemność z przyglądania się osobliwej relacji dwójki nieznajomych z pociągu. Osobliwej, bo mimo pozornej typowości tej sytuacji, okaże się, że pod powierzchnią banalnych rozwiązań fabularnych, tętni cały diapazon skomplikowanych uczuć i myśli. Coś na kształt frazy Rene Claira, która pojawiła się jak motto do książki: „Nigdy nie znamy wszystkich przyczyn najprostszego zdarzenia…”
Dotyczy to wszystkich postaci, bo każda kryje jakąś tajemnicą, każda minie się barwami i nieoczywistościami. Czy jest to pozornie tępawy właściciel „Siedmiu dalekich rejsów”, niby prosta dziewka kuchenna, czy wydawałoby się pozbawiony czaru szef kapitanatu. Można też odnaleźć w tej powiastce wątki na poły sensacyjne związane z tajemniczym tryptykiem króla Eryka, wiele też miejsca zajmuje refleksja nad duchem przemiany dziejowej, rozmowy z wątków stricte lirycznych i egzystencjalnych przechodzą płynnie w rozważania na temat powinności obywatelskich w nowej Polsce.
To mała wielka powieść, na poły powiastka filozoficzna, która nic nie straciła na aktualności i lektura której, jest prawdziwą literacką ucztą.
`Usiadłem i napisałem `Hotel Ansgar` - równie niezręczny i pełen ukochanych wspomnień jak jego pierworodna siostra `Niedziela`. (...) Zbiorek cieszył się...
Leopold Tyrmand powrócił po wojnie do Polski – chyba głównie z miłości do Warszawy. I właśnie ta miłość, z którą się bynajmniej...