Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: b.d
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 632
Czerwona powieść
Orhan Pamuk, turecki pisarz otrzymał w 2006 roku Literacką Nagrodę Nobla za powieść „Nazywam się Czerwień”, którą na naszym rynku wydało Wydawnictwo Literackie. Książkę dla nas czytelników przełożyła Danuta Chmielowska. W przypadku tego utworu podawanie nazwiska tłumacza (tłumaczki) jest uzasadnione z powodu niezwykle kunsztownego języka.
Już od samego początku lektury zostałem skonfrontowany ze stwierdzeniem: „Jestem trupem, nieruchomym ciałem na dnie studni.” Spojrzałem więc ponownie na okładkę, ale ta nie zapowiadała wcale konwencji horroru. Już raczej egzotyczną baśń z krajów Azji. Ta konstatacja pozwoliła mi wrócić ze spokojem do lektury, bowiem nie ma nic gorszego niż rozdźwięk pomiędzy zdolnością poznawczą czytelnika a zasobami wiedzy prezentowanymi przez książkę. Z baśniami to ja byłem oswojony już od dzieciństwa.
Zaraz potem miałem okazję rozważać rolę pieniądza we współczesnym świecie w powiązaniu z majętnością pisarzy, między innymi tych nagrodzonych prestiżowymi nagrodami literackimi, ale i też biedującymi autorami cierpiącymi na depresję oraz inne dolegliwości z powodu wciąż malejącego czytelnictwa w kraju będącym dopiero na dorobku. Rozważając słowa: „Człowiek docenia wartość pieniędzy, nawet wtedy gdy jest martwy” przeżywałem mnóstwo rozterek duchowych. Na całe szczęście nie przestałem czytać, więc nie straciłem możliwości dowiedzenia się, że „Umarłem, ale – jak widzicie – nie przestałem istnieć.” Uf. Cóż za ulga. Jednak dobrze jest móc czytać tak mądrych pisarzy.
Potem rzuciłem się w ów przestwór liter, wyrazów i zdań. „Zapach błotnistej ziemi wyzwolił we mnie wspomnienia.” Pomyślałem, że to wyraźna aluzja do Prousta i jego odnalezionego czasu we wspomnieniach. Nie ma znaczenia przecież, czy mowa jest o ciastku, krzywym chodniku czy zapachu błota. Mechanizm wracania do przeszłości i nurzania się w literaturze jest wciąż ten sam. „Liczy się tylko narracja”, jak powiedział (napisał) inny pisarz (autor „Lolity”).
Nagle moja kocia osobowość została postawiona w stan alarmu, bo „Tymczasem psy umieją mówić, ale tylko do tych, którzy potrafią słuchać.” Doskonale wiedziałem, że Orhan nie do końca rozumiał co pisze. „No cóż, on nie był psem, co to to nie, lecz po prostu człowiekiem – a błądzić jest rzeczą ludzką [...].” To samo można by powiedzieć o innym zdaniu: „A już bzdury mówiące o tym, że garnek przez psa wylizany należy wyrzucić lub ponownie pokryć, mogli wymyślić tylko pobielacze cyną. Ewentualnie koty...” No muszę przyznać, iż tym razem Orhan wykazał się nadzwyczajna intuicją. My koty coś na ten temat wiemy. Naturalnie większość społeczeństwa nie poczuwa się do winy z powodu niewiedzy. Jak napisał mistrz Pamuk, „Niewinni są jedynie głupcy”. Pozostawię to bez komentarza.
Na jednym ze swoich wykładów na Harvard University, gdzie 41 lat później miał wygłosić swoje wykłady Pamuk, Jorge Luis Borges dał następującą wskazówkę, która – jak możemy zaobserwować – z biegiem lat stała się najwyraźniej jedną z wytycznych pewnego kanonu literackiego: otóż pisarze powinni uczyć się od autorów kryminałów sztuki tworzenia fabuł, do których autorzy literatury tzw. „pięknej” zdają się nie przywiązywać już dziś uwagi. Można pomyśleć, że ta wskazówka (o ile to w niej rzeczywiście należy dopatrywać się źródła owego nurtu) przez wielu pisarzy została potraktowana bardzo dosłownie, gdyż jeśli nawet nie opierają swoich powieści na kanwie, która by je uczyniła prawdziwymi kryminałami, to często ją wykorzystują i modyfikują na własny sposób. I oto przypadki pisarzy, takich jak Umberto Eco, Paul Auster, Patrick Modiano, czy wreszcie Orhan Pamuk to potwierdzają. Przy czym zgodzimy się chyba wszyscy, że zbrodnia nie jest bynajmniej jedyną tajemnicą, jaką skrywają powieści owych autorów – i to, ośmielę się twierdzić, różni ich od tych twórców, dla których kryminał to nie tylko narzędzie, czy choćby pretekst, ale przede wszystkim przyjęty z góry i dosyć jasno sprecyzowany szablon. Chciałabym, żebyśmy skupili się na Pamuku. Na przykład w Śniegu związany z niemiecką gazetą poeta o pseudonimie Ka przyjeżdża do miejscowości o nazwie Kars w celu wyjaśnienia niepokojącego zjawiska samobójstw wśród młodych muzułmańskich dziewczyn, ale razem z Ka odkrywamy, że prawdziwa, aczkolwiek skrywana przez bohatera przed samym sobą, przyczyna jego wyjazdu była zupełnie inna. Z kolei w Nazywam się czerwień, jak w klasycznym kryminale, przez całą powieść pojawia się pytanie „kto jest mordercą?” i – jak na kryminał przystało – na końcu książki dowiadujemy się odpowiedzi; jednak zarazem uświadamiamy sobie, że to nie zaspokaja naszej ciekawości, bo wokół tej jednej niewiadomej narosło też wiele innych. W Nazywam się czerwień Pamuk wciąga swojego czytelnika do dyskusji na temat stosunków pomiędzy uniwersalizmem sztuki a szukaniem w niej ujścia dla osobowości samego twórcy, która domaga się nieodzownie własnego stylu. Ormiańskiej tradycji anonimowości Pamuk przeciwstawia wywodzący się z Zachodu (a w znacznej mierze przechwycony również przez chińskich miniaturzystów) kult dumnego artysty, który zamiast tworzyć w całkowitej zgodzie z regułami przyjętymi przez jego szkołę stara wyróżniać się wypracowanym przez siebie samego stylem. Praca nad własnym stylem, nie wspominając o powszechnym w przypadku malarzy włoskich wykorzystywaniu własnego wizerunku w swoich obrazach, czy o stosowanie w nich perspektywy (która zamiast nas przybliżyć do boskiego i obiektywnego oglądu rzeczy usiłuje naśladować ludzki, a więc zatomizowany sposób patrzenia na rzeczywistość), budziło zgorszenie wśród istambulskich miniaturzystów ze schyłku XVI w., do których świata wprowadza nas Orhan Pamuk, i uważane było przez nich za coś bezbożnego, co było bez wątpienia efektem działania diabła albo złych dżinów, choć stanowiło zarazem pokusę, ku której sami skłaniali się bardzo często. Tak więc Pamuk odmalowuje (za pomocą, rzecz jasna, nie pędzla, ale pióra i atramentu) sytuację, w której istambulscy malarze miniatur nie wychodząc poza kanony ormiańskiej sztuki usiłują przemycić do swoich – jak wierzymy – tak niesamowitych, jak i niewielkich obrazów siebie, a czynią to poprzez szczególnego rodzaju „podpis”, czyli charakterystyczny sposób namalowania na przykład końskich nozdrzy, pęcin etc. Miniaturzyści zdobią różne przedmioty, jak choćby szkatułki, skrzynie, ale jak czytamy niemal na samym początku książki, szczególnie dobrze płatne były w ostatnim czasie zdobienia na kartach książek. Ciekawe wydaje się też spostrzeżenie dość powszechne podzielane przez opisanych przez Pamuka miniaturzystów (choć ma się rozumieć, że nie przez wszystkich!), którzy uważają, że jedyną pewną, a przynajmniej najbardziej obiektywną miarą wartości sztuki, są pieniądze, jakie sułtan płaci im za ich pracę, a już zwłaszcza, że sułtan nie polega jedynie na własnym guście, ale w znacznej mierze sugeruje się zdaniem innych. Ciekawym aspektem jest przedstawiona w książce dyskusja, jaka dotyczy roli miniatur w księgach. Pierwotnie miały to być ozdoby, ilustracje opisanych w księgach legend oraz historii, jednak w Nazywam się czerwień cała fabuła skupia się wokół utrzymywanej w wielkim sekrecie pracy nad pewną księgą, w której chodzi przede wszystkim właśnie o miniatury, mające być na dodatek wykonane na wzór zachodni. Jeśli chodzi zaś o konstrukcję, to cała fabuła zbudowana jest na dwóch osiach. Oś pierwsza – to powracająca zagadka morderstwa (wiemy, że słynącego z kunsztownych pozłoceń miniaturzystę zabił jego kolega po fachu: Bocian, Motyl, albo Oliwka). Oś druga – to trzymająca we wcale niemniejszym napięciu próba głównego bohatera „Czarnego” zdobycia serca jego przyjaciółki z dzieciństwa, a teraz uznanej za wdowę, mającej dwoje dzieci Sekure, co nie jest proste, ponieważ „Czarny” musi konkurować z Hasanem, bratem jej zaginionego na wojnie męża (ot muzułmańska słodycz obyczajowa); dodatkowo sprawę komplikuje fakt, że zarówno w swoich listach – przesyłanych do Czarnego i do Hasana za pośrednictwem pełnej humoru i dobrze znającej życie swatki imieniem Ester – jak również w myślach, Sekure, jak to kobieta, okazuje się bardzo zmienna… Lecz na najwyższy podziw zasługuje chyba sposób poprowadzenia samej narracji. Nie od dziś wiadomo, że Pamuk ma pokusy do przeprowadzania bardzo ciekawych eksperymentów, co udowodnił też w innych książkach, i nie mamy wątpliwości, że jest on typowym „postmodernistą” (jakkolwiek szeroko rozumie się to pojęcie), ale trzeba zwrócić uwagę, że kiedy sto lat temu w literaturze – wyznaczającej wtedy na swych patronów Joyce’a a z drugiej strony Hermana Brocha – rozpoczął się trend odnowy, przez co należy rozumieć właśnie wolę przeprowadzania rozmaitych eksperymentów, uczyniło to literaturę raczej cięższą i mniej przystępną. Nie tylko „nadużywali” oni refleksji (jakby to mógł powiedzieć osiemnastowieczny włoski filozof Vico, na którego często się ci pisarze powoływali), ale nade wszystko ich narracja oderwała się od konkretu. Pamuk nie popełnia tego błędu. Można powiedzieć, że przedsięwzięte poszukiwanie przez niego własnej struktury, jak i narracji, zbliża go – a nie oddala – do istoty opowieści, do archetypu, i jeśli tęsknimy za uczuciem, jakie nam towarzyszyło, kiedy jako małe dzieci słuchaliśmy naiwnie baśni, jakie dorośli czytali nam na dobranoc, powinniśmy sięgnąć po jego książki. Nie wierzę, aby Pamuk do końca otwierał przed nami swoją duszę. Jako artysta jest raczej jak jeden z przedstawionych przez niego malarzy, Motyl, który przewyższa innych swoim talentem, jednak nigdy nie maluje za sprawą nagłego tchnienia czy też impulsu, i choć doskonale potrafi namalować samego diabła, to jego sztuka nie rodzi się z cierpienia, lecz z przyjemności. Ale mimo tego, że Pamuk nie jest typem pisarza, który porażałby czytelnika ujawniając przed nim jakiś demoniczny pierwiastek psychiki ludzkiej, ani też nie pozwala dotknąć mu tajemnicy, w której można by się było dopatrzeć czegoś osobistego, w Nazywam się czerwień otwiera przed nami wrota do niebywałego świata swej wyobraźni, który ma taki urok, że możemy się poczuć, jakbyśmy zostali przez niego zaczarowani. Każdy rozdział pisany jest więc w pierwszej osobie, ale tak, że poznajemy całą fabułę z punktu widzenia wielu pojawiających się w książce (stale albo pobocznie) osób, a nawet – uwaga! – z perspektywy psa, diabła, konia albo złotej monety, czyli tych rzeczy oraz postaci, które malowali występujący w książce istambulscy miniaturzyści, którzy pojawiają się w niej tak, jakby sami byli naniesionymi przez autora malowidłami. I to, co w trakcie lektury nieustannie mi się nasuwało, to właśnie analogia pomiędzy malowaniem miniatur, a sposobem, w jaki Pamuk tworzy poszczególne rozdziały. W licznych wywiadach, jak choćby w wywiadzie dla magazynu „The art of fiction” (Nr 187) podkreśla, że – może dlatego, iż miał zamiar kiedyś zostać malarzem – podchodzi do pisania poniekąd tak, jakby podchodził do malowania. Zaczynając rozdział, a każdy z nich planuje bardzo starannie, zaczyna zdaniem, które ma w wyobraźni czytającego odtworzyć obraz, po czym tworzy kolejne zdania, dzięki czemu powstają sceny, które mają charakter przypominający charakter filmowych kadrów. Jest to więc bardzo wizualny, zmysłowy pisarz, choć nikt, kto ma trzeźwy osąd, nie powie, że jego książki są gotowymi scenariuszami, na których podstawie można by kręcić filmy. Nie – to, co Pamuka łączy z hollywoodzkimi filmowcami, paradoksalnie łączy go również ze istambulskimi miniaturzystami: doskonały warsztat, precyzja, które są w stanie zachwycić najbardziej wymagającego odbiorcę sztuki, i towarzyszący temu brak snobistycznej obawy, że razem z nimi podzielą ten zachwyt rzesze miłośników na całym świecie.
O moim spotkaniu z XVII-wieczną Turcją, kawą i iluminacjami, czyli Orchan Pamuk i Nazywam się Czerwień
Od zawsze lubiłam książki ciekawe nie tylko w treści, ale i formie. I nie chodzi mi o formę nadaną przez wydawnictwo (choć ta również bardzo do mnie przemawia), ale o tę, której autorem jest sam pisarz. Tym bardziej niecierpliwiłam się sięgając po moją pierwszą książkę Pamuka - Nazywam się Czerwień. Ciekawą okładką i pięknymi iluminacjami wyznaczającymi początek każdego rozdziału, przywitała mnie ta prawie 600-stronowa księga. Dodatkowe wzmocnienia stanowiły wszechobecne entuzjastyczne recenzje i oczywiście Pan Nobel... Niestety moja nie będzie aż tak entuzjastyczna, choć mam wrażenie, że powodem tego nie będą braki w książce, ale moje własne. To nie jest książka dla mnie. Mimo, że pochłonęłam ją (trochę z obowiązku) w zaledwie trzy dni, kulturowo nie jestem w stanie jej udźwignąć. Ale od początku.
Nazywam się Czerwień to książka wielowymiarowa, wielowątkowa i bez wątpienia mocno zapadająca w pamięć czytelnika. To opowiadana przez wielu narratorów historia zbrodni i miłości. I sztuki. Choć właściwie wypadałoby rzec, że to raczej zbiór tysiąca i jednej opowieści o miłości, zbrodni, sztuce, islamie, zawiści, ślepocie, Allahu, sułtanach i dżinach, śmieci, świecie i tworzeniu. Z resztą - niewiele jest tematów, których Pamuk nie porusza, co z reszta chyba nie stanowi wielkiej korzyści dla książki, która ze strony na stronę stawała się coraz bardziej skomplikowana. Łatwo wtedy zrozumieć porównania tej książki do Gry w klasy. Gdyby jednak odsunąć na razie wątki poboczne (które być może wcale pobocznymi nie są!), byłaby to książka o XVII-wiecznym Stambule, stolicy islamskiej iluminacji. Byłaby to też książka o islamie i o morderstwie dokonanym w jego imię, morderstwie, którego sprawca ujawnia się czytelnikowi dopiero na końcowych kartach, choć i wcześniej prowadzi z nim dialog, zachęcając do odkrywania tajemnicy tymi słowy: spróbujcie z koloru moich słów odgadnąć, kim jestem. Ja, choć próbowałam rozszyfrować zagadkę, nie odgadłam, choć zrobiłam mnóstwo notatek.
Niewątpliwą zaletą Nazywam się Czerwień jest jej klimat - XVII-wieczny Stambuł, tajemnicze księgi z jeszcze bardziej tajemniczymi iluminacjami największych mistrzów, pięknie snute opowieści o sułtanach, dżinach i mitycznej miłości, wszystko okraszone szczyptą miłości i zbrodni. Język dzieła Pamuka jest piękny, bardzo literacki, nieprzesadzony, lekki jak iluminacje, a niektóre zdania pięknie skonstruowane. Również poznawczo książka ta jest absolutnie nieoceniona - dowiedziałam się z niej więcej na temat islamu i tureckiej sztuki niż kiedykolwiek do tej pory. Dzięki niej wiem, że tureccy malarze malowali na chwałę Allaha tak, by pokazać to, co widzi On, nie oni sami, zatem mogą być nawet ślepi, jeśli są doświadczeni. Wiem też już, że Turcy mają wiele wspólnego z historią Dalekiego Wschodu, i że indywidualny styl może mieś tylko pracownia malarska - nie artysta. I wiem też wiele o ich zwyczajach pogrzebowych. Niestety nie spodobało mi się wszystko, czego się dowiedziałam, co oczywiście jest raczej kwestią moich ograniczeń zdecydowanie bardziej niż wadą książki.
Choć toleruję i nie potępiam, nie jestem w stanie pewnych rzeczy zrozumieć. Nie zrozumiem czemu stworzenie iluminacji w stylu europejskim jest (było?) grzechem większym niż pozbawienie kogoś życia. Nie rozumiem dlaczego wobec śmierci najbliższej osoby płacze się tylko na pokaz i tylko przy otwartym oknie, a prawdziwe wzruszenie wywołuje tylko widok sułtana i jego urzędników. Nie wiem, czemu kawa jest symbolem zła i zmian na gorsze, dla innych zaś odwrotnie. Nie pojmuję czemu mają służyć zdania typu: Czułem przyjemny chłód własnego siedzenia i odbytnicy. Zmęczyła mnie także forma książki - ciągłe zmiany narratorów, szczególnie jeśli nagle zostawały nimi iluminowane postacie czy przedmioty - moneta, koń, drzewo... Mimo wszystko miałam wielką ochotę popatrzeć na te iluminacje, tak sugestywnie i pięknie były opisywane. Nie wspominając już o tym, jak bardzo chciałam, wraz z bohaterami, znaleźć się w sułtańskim skarbcu. Podsumowując - dawno już, po żadnej książce nie miałam aż tak dużego mętliku w głowie. To być może dobrze i tym lepiej świadczy o Pamuku, ale dla mnie nie jest to uczucie przyjemne... Dlatego popełniając jeden z największych grzechów islamu - utopię swoje smutki... w kawie. Kawie, której Prorok nie chciał pić.Pewnego dnia Gallip, prawnik ze Stambułu odkrywa, że jego żona odeszła. Co znaczy owo tajemnicze zniknięcie? Czy żona opuściła go dla innego mężczyzny...