Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 2016-11-03
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 480
Nie trafiłam z tym wyborem. Pomimo tego, że czytało mi się dobrze i szybko, to tym razem Pani Marat nie zachwyciła mnie. Z założenia historia o kobietach, kilku pokoleniach, fatum. I w sumie tak jest, z tym, że żadna z postaci nie jest "normalna". Każda osoba jest zdecydowanie przerysowana, domniemam, że taki był zamysł. Żadna z osób nie da się lubić. Za żadną tak naprawdę nie trzyma się kciuków, albo przeciwnie, nie życzy się źle. Świat przedstwiony w Madonnach jest - zaznaczam, że dla mnie - brzydki, smutny, przerażający nawet. Nie ma w nim i życiu bohaterów, ani grama radości, ani grama optymizmu (pomimo ciąż mnożących się jak grzyby po deszczu!). Jeśli autorka chciała nam pokazać jak może być kiepsko, to udało jej się!
Stara kamienica w Gdańsku-Oliwie, dająca schronienie kobietom nie potrafiącym się odnaleźć w życiu, które określone już w tytule mianem "madonny" stanowią filar powieści nieznanej mi dotąd pisarki - Joanny Marat. A to już czwarta jej książka... Czy niezbyt kusząca okładka oraz opis sugerujący babskie czytadło o poplątanych losach pokoleń mnie uwiodły? Zapraszam na moje wrażenia z lektury
Anna Formela to kobieta, która wciąż ucieka. Najpierw zostawiła w Polsce męża a teraz po cichu opuściła starszego od siebie partnera, z którym mieszkała w Szwecji. Miała jednak dosyć samotności oraz chłodu i powściągliwości Svena. Nie lubi przywiązywać się do ludzi i rzeczy - z wyjątkiem swojej walizki w kwiatki - dlatego postanawia zamieszkać na ulicy Polanki, z dala od ludzi którzy nie chcą jej pomóc. Musi podratować swoje zdrowie i zawalczyć o przyszłość. Czy jej się to uda? Czy podejmowane przez nią decyzje będą słuszne, choć sprzeczne z radami lekarzy?
Maciej Zagrobny jest onkologiem, który od lat wzdycha do jednej do swych pacjentek, wbrew woli matki - Moniki, z którą mieszka. Na nic jej utyskiwania, że zakochiwać się w chorej na raka kobiecie to nie jest szczyt marzeń dla jej syneczka. Ale serce nie sługa i doktor Maciek stara się zbliżyć - na ile to możliwe - do obiektu swej radości, czyli do Anny, zwłaszcza że zamieszkała w jego mieszkaniu na Polanki. Czy spełnią się jego sny?
Weronika również mieszka w starej kamienicy i poza przyjaciółką Madzią (którą nota bene zdradza mąż) nie ma do kogo ust otworzyć. Jest wdową, która dorabia sobie praniem i prasowaniem koszul jednego z sąsiadów, którego nazwała Latającym Holendrem. Później relacja przeradza się w coś więcej... Wciąż obawia się powrotu syna, przeczuwa bowiem że to spotkanie nie będzie należało do radosnych. Dlaczego? Co ukrywa kobieta? Kim jest jej syn a kim tajemniczy sąsiad?
W powieści pojawia się też Małgorzata Herbst, dziennikarka lokalnego brukowca, która nie potrafiła ułożyć sobie życia... Wszystko się sypie - córka ma problemy, jej partner zaczyna żałować że zdradzał żonę a ona... Cóż, postanawia skusić się na podkomisarza! Jakby tego było mało jest jeszcze przecież Sven, który naprzemiennie chce i nie chce odnaleźć Anię oraz jej mąż ze swoją nową kobietą. Nie mogę zapomnieć również o matce i siostrze Anki - te dwie kobiety również sporo wniosły do tej historii. Choć nie tylko one, bowiem autorka wprowadziła kilku bohaterów z przeszłości, czyjaś matka, babka czy ojciec i już pojawiły się zawiłości i tajemnice rodzinne a na deser jeszcze sprawy kryminalne!
Powieść prawie do mnie trafiła. Dlaczego prawie? Otóż zniechęcił mnie początek... a dokładniej - trzysta stron. Zupełnie nie mogłam się wciągnąć w opowieść o losach postaci - teraźniejszych oraz tych z przeszłości. Kiedy zaczynały się rozdziały lub podrozdziały nie było jednoznacznie wskazane o kim jest mowa, co skutkowało tym, że nie wiedziałam do kogo odnieść to, co przeczytałam. Mam wrażenie, że ciekawa fabuła i mnogość intrygujących postaci została przytłoczona niepotrzebnymi lub przydługimi przemyśleniami oraz rozwleczonymi wypowiedziami. Zbyt wiele pojawia się monologów a za mało dialogów. Rzadkie rozmowy bohaterów połączone z niełatwym językiem autorki sprawiły, że nie potrafiłam się zaaklimatyzować w gdańskiej kamienicy.
Na pierwszy rzut oka podczas lektury tych stronic niewiele się też dzieje. Niby akcja jest, ale czytelnik (mam tutaj na myśli siebie) nie pragnie jak najszybciej zakończyć domowych czynności, bo dać się porwać historii... A zawiłe powiązania rodzinne i historie bohaterów drugoplanowych nieco mieszają w głowie.
Nie polubiłam bohaterów, z żadnym nie potrafiłam się utożsamić, nikt też nie wzbudził we mnie sympatii i chyba jedynie losy Anki wywołała u mnie szybsze bicie serca i zaciskanie kciuków.
Na szczęście moją ocenę ratuje to, co zdarzyło się potem. Szkielet, śmierć, siniaki, krew, szpitale oraz pożar - wtedy dopiero "Madonny z ulicy Polanki" sprawiły, że chciałam szybko dotrzeć do końca, by poznać finał. Na dodatek brawa dla autorki za jakże sprytne i zgrabne połączenie poszczególnych postaci ze sobą! Z reguły udaje mi się domyślić takich rzeczy, ale tym razem odnotowałam tylko maleńkie sukcesy.
Joanna Marat zawarła w swej powieści mnóstwo poważnych problemów - dylematy matek, patologie, zmaganie się z chorobą i samotnością, romanse, życie pod pantoflem matki lub żony, homoseksualizm oraz relacje przyrodniego rodzeństwa. Pokazała również jak ważne jest życie w zgodzie z własnych sumieniem oraz odpuszczenie win przodkom, którzy nieco skomplikowali los potomnych, nie mając nawet takiej świadomości.
Podsumowując - "Madonny z ulicy Polanki" to gorzka i przepełniona bólem opowieść o życiu polskich, zwyczajnych kobiet kryjących się w ponurych kamienicach przed światem i jego radościami. W pełni realistyczne oddanie trudności z jakimi trzeba zmagać się każdego dnia licząc na małe radości i odrobinę spokoju czy uwagi innych. Nie jest to łatwa powieść, ale niesie niejedno przesłanie oraz dowód na to, że warto zastanowić się nad tym czy można zmienić coś w swej codzienności, by innym oraz nam samym żyło się lepiej.
Są w różnym wieku i z różnych ojców. Spotykają się w Warszawie, by pochować matkę. Nathalie - najstarsza z nich - grywa role rosyjskich...
To nie jest saga, bo nitka rwie się gdzieś w połowie ściegu i zamiast dumnego pochodu kolejnych pokoleń, spod igły wyskakują same pojedyncze egzemplarze...