Realizm magiczny Jennifer Clement zawiera się w historii, której urok i liryczność przypomina prozę Izabel Allende i Laury Esquivel. Jednak Clement czaruje słowem, uwodzi i zwodzi, każąc się domyślać i współtworzyć opowieść, która porusza charakterystyczne dla prozy iberoamerykańskiej problemy: wyzysk seksualny, nierówności społeczne, hipokryzję i wreszcie miłość graniczącą z szaleństwem.
Na stu pięćdziesięciu dwóch stronach rozgrywa się ludzkie życie. Młode życie kobiety Leonory, Indianki, niepiśmiennej „miotłowej dziewczynki”. Spotyka ją niewypowiedziane szczęście – dostaje pracę u zamożnej rodziny O'Connerów, która nie głodzi jej i nie bije. Czas płynie powoli, a szczęśliwe chwile piętrzą się i zaplątują w sobie, bo każdy rozumie, że świata nie zmieni się od razu. Trzeba czekać i zachować spokój, a najrozsądniej jest nie wypowiadać swoich myśli. Szczególnie, jeśli mogą nam one przysporzyć wrogów. Kiedy nastoletnia Leonora zachodzi w ciążę, wszyscy wiedzą, że nic już nie będzie tak proste jak niegdyś. To, co dotychczas było stałą koleją rzeczy, teraz wywróci świat na lewą stronę, każąc zapłacić wszystkim, którzy zwykle przymykali oko na niesprawiedliwości ich świata.
Pomimo niewątpliwego uroku tej historii, nie jest ona ani awangardowa, ani wybitna. Jej wyjątkowość polega na minimalizmie formy, bez eksperymentalnych działań charakterystycznych dla Cortazara czy wczesnych utworów Borgesa. Jednak o ile Borges pisał o przemocy totalnej, o dyktaturach, o tyle Clement sprowadza swoją krótką powieść do pytania o prawa kobiet do własnego życia. Bo jak dyktatury karmią się strachem i milczeniem, tak przemoc domowa istnieje tak długo, aż ktoś odważy się jej głośno przeciwstawić, aż powie to, co myśli.
Słowo i mówienie to w tej historii element najważniejszy. Josefa, przyjaciółka Leonory, nigdy nie wypowiada więcej niż jedno słowo, jakby starała się w nim zamknąć cały otaczający ją świat, a może pokazać, że relacje międzyludzkie już od dawna opierają się na czym innym niż komunikacja. I nie jest tak, jak chciał Saint – Exupery, że mowa to źródło nieporozumień. Po prostu te dwa światy rozminęły się tak dawno, że nie ma już powrotu do ich pierwotnego zespolenia. Jak by powiedział Marquez: Kiedy mówimy o „rzece”, czytelnikowi europejskiemu przychodzi na myśl co najwyżej Dunaj liczący 2790 kilometrów. Gdyby mu tego nie opisać, miałby trudności z wyobrażeniem sobie Amazonki długości 5500 kilometrów. Na wysokości Belén del Para nie widać drugiego brzegu rzeki; jest ona w tym miejscu szersza niż Bałtyk. Kiedy my mówimy „burza”, dla Europejczyka oznacza to błyskawice i grzmoty, ale trudno by pojęli zjawisko, które naprawdę chcemy opisać. Podobnie ze słowem „deszcz”. W Andach, według opisu poczynionego dla Francuzów przez Javiera Marimera, też Francuza, zdarzają się burze trwające niekiedy i pięć miesięcy1.
Aby pojąć historię opisaną przez Clement, trzeba doświadczyć reżimu, tyranii, upokorzenia. Inaczej będzie to kolejna smutna powiastka o nieszczęściu upośledzonej społecznie istoty. W tym wymiarze powieść staje się wołaniem o prawdę, która - zafałszowana współczesnym językiem - nie ma już żadnego wymiaru. Iberoamerykanie rozumieją to doskonale. Czy współczesny Europejczyk także?
1 Artur Domosławski, Gorączka latynoamerykańska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010, s. 256–257.
Emily Neal mieszka wraz z ojcem na przedmieściach Mexico City. Kolekcjonuje historie kobiet - morderczyń. Z wycinków prasowych tworzy katalog zbrodni....
Książka jest udaną próbą realistycznego opisu sytuacji we współczesnym Meksyku. To pięknie napisana, chwytająca za serce opowieść - potężny, nieokiełznany...