Nigdy nie spodziewałabym się, że książki kierowane do najmłodszych odbiorców mogą wywołać we mnie aż tyle emocji.
Nie czytałam wcześniej żadnych recenzji tej książki, tym tłumaczę swoją niewiedzę. Jeśli chodzi o film, jeszcze nie miałam okazji go zobaczyć, muszę to szybko nadrobić, ale w wydaniu książki, które posiadam, na drugiej i trzeciej stronie okładki umieszczono po dwa kadry z niego. W związku z tym spodziewałam się opowieści o magicznej krainie i fantastycznych stworach. Jakże się pomyliłam. I jakoś dziwnie nie czuję się z tego powodu ani trochę zawiedziona. A wręcz przeciwnie.
To opowieść o dwójce jedenastolatków: chłopcu o imieniu Jesse, mieszkającym z rodzicami i czwórką sióstr, muszącym dwa razy dziennie doić ich jedyną krowę Pannę Bessie i marzącym o tym, by zostać najszybszym człowiekiem świata, oraz o jego przyjaciółce Leslie, która pewnego dnia wprowadza się z rodzicami na farmę starego Perkinsa, na której nikt nigdy nie zamieszkał na długo. Przyjaciółce, które właściwie w dniu poznania niszczy jego marzenie, wygrywając z nim w szkolnym wyścigu.
A magiczna kraina? Owszem, istnieję. Z tym, że tylko w wyobraźni głównych bohaterów, a wstęp do niej mają nieliczni. Można ją znaleźć po drugiej stronie strumyka, w lesie, trzeba tylko się dobrze przypatrzeć.
Ale to nieważne. Bo „Most do Terabithii” to przede wszystkim piękna opowieść o sile prawdziwej przyjaźni. Jedna z piękniejszych, jakie udało mi się ostatnio przeczytać.
Gilly to zadziorna nastolatka o trudnym charakterze - chodzi własnymi drogami i nie słucha nikogo, a już w szczególności dorosłych, którzy...