Wojna, którą prowadziły kobiety, była równie trudna jak ta na froncie. Wywiad z Niną Majewską-Brown
Data: 2021-06-21 15:39:41– Opowiadanie historii w fabularyzowany sposób jest atrakcyjniejsze, bardziej przystępne. Myślę, że takie książki mogą zainspirować do dalszych poszukiwań już w obszarze literatury naukowej. Nina Majewska-Brown, autorka poczytnych historii obyczajowych i bestsellerowych powieści o KL Auschwitz zapowiada kolejną sagę, o życiu w początkach XX wieku na ziemiach polskich. Rozpoczyna ją powieść Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty. O prawach kobiet, o pierwszych prezerwatywach, o poszukiwaniu materiałów archiwalnych i fascynującej podróży w czasie rozmawiamy z autorką.
Zacznę od okładki powieści, bo to właśnie okładkę widzimy najpierw. Wspaniała! Skąd taki pomysł?
To takie trochę symboliczne drzewo rodzinne, każdy z liści to inny bohater, inna postać, o której tak naprawdę można by napisać oddzielny tom, jednak dopiero w całości składają się na rodziną opowieść. Ich losy się przeplatają, są od siebie zależne. To próba wyjścia poza pamięć zwyczajowych trzech pokoleń.
Okładka przywodzi na myśl pudełko czekoladek, budzi miłe skojarzenia, jest bardzo kobieca. Pozwoli Pani zatem, że zapytam o dwie bohaterki sagi, Florentynę Zabierzyńską i Sewerynę, jej teściową. Stoją na dwóch przeciwległych biegunach. Pierwsza ciepła i postępowa, druga męcząca, dokuczliwa. Wciąż między nimi iskrzy…
Rzeczywiście takie były, ale to był też szczególny czas, gdy w życiu kobiet wiele się działo i z pewnością starszemu pokoleniu trudno było te zmiany z pokorą zaakceptować. Przede wszystkim zrzuciłyśmy gorsety i skróciłyśmy spódnice, obcięłyśmy włosy, uzyskałyśmy prawa wyborcze, choć nadal nie miałyśmy zdolności prawnej i bez męża w zasadzie nie mogłyśmy zawierać umów... W Ameryce rodziła się epoka jazzu i charlestona, a my nareszcie mogłyśmy liczyć na pomoc lekarską przy porodzie. Pojawiła się elektryczność, a część z nas porzuciła posady służących i dumnie stanęła przy taśmach produkcyjnych w fabryce, zyskując niezależność i traktując to jako awans społeczny.
W niejednej rodzinie rodziło to spory, ale Seweryna rzeczywiście była wyjątkowym przypadkiem trudnej teściowej i do dziś funkcjonuje w rodzinnej pamięci.
Florentyna jest niezwykła, walczy o swoje prawa, dzięki niej dowiadujemy się dużo o kobietach z początku XX wieku. Zaskoczyła mnie Pani w wielu sprawach. Choćby ta antykoncepcja. Naprawdę był taki przełom w tej kwestii?
Zdecydowanie. Choć pierwsze gumowe prezerwatywy przypominały raczej rowerowe dętki, miały nawet bieżnik i przyjemność z ich stosowania była raczej wątpliwa, to te lateksowe zrewolucjonizowały świat i niewiele się różniły od dzisiejszych.
Nareszcie można było oddzielić seks od prokreacji, mogłyśmy zaplanować wielkość rodziny, a poza tym stosowanie tych prezerwatyw było banalnie proste. Wcześniejsze, wykonane z pęcherza rybiego czy owczego jelita, nastręczały sporo trudności i proces ich zakładania mógł zarżnąć każde miłosne, romantyczne uniesienie. Nie dość, że najpierw trzeba było zamoczyć je w wodzie, dla bezpieczeństwa używając aż dwóch, nakładając jedną na drugą, to w dodatku po wszystkim należało sprawdzić ich szczelność i ostrożnie wysuszyć, wypychając gałgankami, żeby się nie skleiły. Zalecano też smarowanie ich na przykład słoniną.
Czyli były wielorazowego użytku? Brzmi koszmarnie…
Jednorazowe prezerwatywy zwyczajnie się wyrzuca. Nie dość, że są skuteczniejsze, to w dodatku zapobiegają rozprzestrzenianiu się chorób wenerycznych, w tamtych czasach to była plaga.
Bohaterka mówi o prawach kobiet. W tym o prawie do głosowania. Ale są też głosy sceptyczne…
Dla części kobiet była to rewolucja, która jednak wymagała od nich podejmowania samodzielnych decyzji. Mogłyśmy też kandydować do Sejmu i z naszym głosem trzeba było się liczyć. Po raz pierwszy miałyśmy swoje przedstawicielki, reprezentantki naszych potrzeb, lęków i obaw.
Dla wielu kobiet, przyzwyczajonych do tego, że to mężczyzna podejmuje decyzje, było to kuriozum. Myślę, że mogły bać się odpowiedzialności, i to chyba naturalny proces oswajania się z demokracją.
Inna rzecz, wynikająca z tego, o czym już Pani wspomniała – Florentyna porusza problem braku dostępu do pieniędzy rodziny. Wygląda na to, że o tych sprawach kobiety zwykle się dowiadywały, gdy rodzina bankrutowała?
Tak, to prawda. Męski świat był tym ważnym, odpowiedzialnym, poważnym, a my i nasza praca byłyśmy na drugim planie. W opinii mężczyzn na finansach się nie znałyśmy, oni wiedzieli lepiej, czego i kiedy nam trzeba. Decydowali o naszych wydatkach i kontrolowali potrzeby. Tymczasem aby panowie mogli walczyć na wojnie czy brać udział w Powstaniu Wielkopolskim, to my zabezpieczałyśmy tyły: opiekowałyśmy się dziećmi, prowadziłyśmy dom, zarządzałyśmy majątkiem, tylko jakoś przy okazji opowiadania wielkiej historii o tym się zapomina. A częstokroć nasza wojna była równie trudna, jak ta na froncie.
A gdy rodzina zostawała bez grosza…
Gdy okazywało się, że kryzys czy nieudolność zarządzania pochłaniały męskie biznesy, my zazwyczaj dowiadywałyśmy się ostatnie. Dobrze, że wreszcie mogłyśmy wziąć sprawy w swoje ręce.
Czytelnicy zakochani w Pani książkach już wiedzą, że tworzy Pani pełne, wielowymiarowe światy. Taki też jest świat Florentyny. Poznajemy jej dzień i gospodarstwo niezwykle dokładnie. Skąd czerpała Pani wiedzę na ten temat?
Bardzo dużo czytam, studiuję prasę, dokumenty, rozmawiam z historykami, a ponadto XIX wiek i początek XX są moimi ulubionymi okresami. Ale pisząc sagę Zakładnicy wolności, po części rozkoszuję się wspomnieniami. U moich dziadków były czworaki i służbówka przy kuchni, w której mieszkała kucharka Klara, były piec chlebowy, piwniczka w ogrodzie i pod podłogą, było wielkie tętniące życiem podwórze, a dom skrywał wiele tajemnic.
Mam też ogromnie dużo szczęścia, bo los oprósza mnie dobrocią i stawia na mojej drodze niezwykłych ludzi. Tak było i w tym przypadku. Zaprzyjaźniłam się z historykiem, Panem Zbyszkiem Jóźwiakiem, z którym spędzam długie godziny na dyskusjach, poszukiwaniach i dokumentowaniu prawdziwej historii tej rodziny. To pasjonująca, niemal detektywistyczna praca, która oby nigdy się nie skończyła.
Zakładnicy wolności to także powieść o odzyskiwaniu przez Polskę niepodległości. Zamieściła Pani w powieści oryginalne zapiski kaprala Franciszka Jóźwiaka. Proszę nam opowiedzieć, w jaki sposób znalazły się w Pani rękach?
Za sprawą wspomnianego Pana Zbyszka. Franciszek to jego wuj, który ruszył do powstania jako młody chłopak. Zresztą postać Franciszka jest blisko związana z rodziną Zabierzyńskich, z którymi się przyjaźnił. I choć może się to wydawać niemożliwe, wśród dokumentów, które przeglądaliśmy, w starym opakowaniu po opatrunkach odnaleźliśmy zapiski z ucieczki córki Zabierzyńskich we wrześniu 1939 roku, wraz z listem miłosnym i zdjęciem. W kolejnej części sagi znajdą Państwo dobrze udokumentowaną ucieczkę kilku osób, w tym również z rodziny, z Kozielska. To unikatowa historia, która nigdy wcześniej nie pojawiła się na kartach żadnej książki.
Zapowiada się niezwykła podróż w czasie. Tymczasem w pierwszym tomie, oprócz tych zapisków w książce znajdziemy mnóstwo ciekawostek z epoki. Oryginalne przepisy kulinarne, reklamy. Wszystko to razem tworzy niezwykłą mieszankę i sprawia, że przenosimy się w czasy bohaterów. Gdzie Pani znalazła takie skarby?
Nie ukrywam, że trochę zajmuję się ich zbieraniem, głównie prasy, ale współpracuję przede wszystkim z muzeami i kolekcjonerami, którzy dzielą się ze mną swoimi zbiorami, za co jestem im bardzo wdzięczna. Tylko znajomość tła historycznego, obyczajowego, społecznego pozwala zrozumieć decyzje bohaterów i właściwie osadzić ich w czasoprzestrzeni, dlatego to dla mnie takie ważne. Są to relacje, dokumentacja fotograficzna, rozmowy ze świadkami, mapy, dokumenty, prasa i książki z tamtego okresu.
Wychodzę z założenia, że opowiadanie historii w fabularyzowany sposób jest atrakcyjniejsze, i myślę, że takie książki mogą zainspirować do dalszych poszukiwań już w obszarze literatury naukowej. A ponieważ nie chcę zawstydzać swojego czytelnika, w książce jest masa przypisów i objaśnień.
Oprócz bogatego tła historycznego przywołuje Pani także wydarzenia, które nie ominęły Polski porozbiorowej – na przykład epidemia hiszpanki. Jak ta choroba pojawiła się w naszym kraju i jakie były jej skutki?
Przerażające jest to, że minął wiek, a obecnie jesteśmy niemal równie bezradni wobec epidemii jak nasi przodkowie. Na szczęście mamy szczepionki i szansę na opanowanie problemu. Ale oglądanie zdjęć z tamtej epoki, gdy panie paradowały w maseczkach podpiętych do kapeluszy, sprawia, że dreszcze przebiegają po ciele.
Walczyliśmy nie tylko z hiszpanką, ale też z syfilisem i gruźlicą. To szokujące, że Pierwsze Towarzystwo Przeciwgruźlicze powstało dopiero w 1890 r. w Poznaniu, następnie w roku 1908 powołano je w Warszawie, a rok później w Krakowie. To najlepiej świadczy o tym, jak lekceważona była ta niebezpieczna choroba. Skutek wszystkich tych epidemii był smutny i przerażający, wśród dramatów i bezradności umierały dziesiątki tysięcy ludzi.
Przyznam, że chwilami nasuwały mi się skojarzenia z Nocami i dniami Marii Dąbrowskiej. Wiejski dworek, marzenia o normalności, miłość. A jednak Florentyna to nie Barbara…
Nie, zdecydowanie. Powiem szczerze, że bardzo się cieszę, że była kobietą energiczną i przebojową, ale też wewnętrznie rozdartą. Myślę, że trochę się z nią utożsamiam. Zupełnie inaczej postrzegam za to jej córkę Wandę – nieznośną, rozpieszczoną smarkulę, która najbardziej dokuczy rodzinie. Gdyby to ode mnie zależało, nie pojawiłaby się na kartach książki.
Wydawca zapowiada trzy tomy sagi. Czy czeka nas niespodzianka?
Myślę, że tak, bo materiał rozrasta się jak kipiące mleko i otwiera się przed nami tyle interesujących drzwi, że nie sposób nie zajrzeć za nie. Myślałam, ze drugi tom zakończę na 1945 roku, tymczasem musiałby mieć z osiemset stron, dlatego już teraz wiem, że z pewnością będzie również czwarty tom. Mam nadzieję, że Państwa ta opowieść zaskoczy tak samo mocno jak mnie.
A zatem robimy miejsce na półce. Dziękuję za rozmowę.
Powieść Zakładnicy wolności. Florentyna i Konstanty kupicie w popularnych księgarniach internetowych: