Z życia kobiety chwil kilka - Marzenie
Jest niedziela. Za oknem ponury dzień i resztki topniejącego śniegu. Mój ogród traci na walorach artystycznych. Stanowczo traci. Gdyby, choć na chwilę wyjrzało słońce byłoby weselej. No cóż, nawet zima może być uciążliwa. Stoję przy oknie i marzę o przeróżnych rzeczach. O tym, że lato, że idę szeroką drogą, za łąkę, za las, za staw i słyszę, jak cudnie na drzewie śpiewa ptak – ach, niespodzianie wyszedł rym. I widzę, jak gdzieś daleko słońce do snu się układa i czuję zapach świeżej trawy, mleczy, firletek, stokrotek. I tataraku nad stawem.
Chciałabym w tej chwili, choć na ułamek sekundy być właśnie tam… teraz. I leżeć, marzyć. Jak „Dyzio marzyciel”. I nucić kołysankę, i z wiatrem trochę pogwarzyć…
Marzę o małym piesku, białym, włochatym. Takim miniaturowym pudelku. Pudelki są piękne i wbrew wszelkim opiniom, że niby takie głupie… Wyjątkowo inteligentne są. Takie małe stworzonko dziarsko podążające za właścicielką i właścicielem. Co prawda mój mąż nosem kręci na moje marzenie, lecz nie protestuje. Tak, więc mój pudelek – kochane stworzonko – jest w ogródku. On biega, ale czujnie mnie obserwuje i nadsłuchuje. Strzeże mnie. Choć tak naprawdę nie wiem, czy mnie strzeże, czy ja jego. Dookoła mnie i mojego męża biega włochacz. Już wybrałam imię dla niego. Krótko mówiąc wabi się Gucio. To już nie marzenie, ale rzeczywistość. Gucio zdecydowanie nie jest odważny. Boi się wszystkiego: szeleszcząch torebek, różnych plastikowych butelek, papieru. Trudno by wymieniać. Boi się nawet koguta. Nie boi się tylko kota i psów. Nawet tych dużych, pod warunkiem, że są za płotem.
Pewnego pięknego popołudnia wybraliśmy się… z całą rodziną oczywiście do lasu na spacer leśną dróżką. Nasz kochany „dupelek” z nami oczywiście. I właśnie wtedy, gdy dostał nieco swobody, odnajduje kolegę – nieco większego od siebie – takiego większego, czarnego kundla. Nasz Gucio podbiega do tego psa z impetem. Daliśmy się na to wziąć. Oczywiście, zdarza się, że w małym ciele drzemie wielki duch. Ale to nie ten przypadek. Oberwał nieco!
Z kotem bywa tak samo. Wciąż próbuje je upolować i za każdym razem obrywa łapą. Co on wtedy sobie myśli? Że następnym razem mu się uda? Nic z tego! Muszę wówczas opatrzyć mu zadrapania na słodkiej mordce i przytulić, bo strasznie skomli. Niby, że taki biedny – godny pożałowania.
Za płotem kiedyś latał wilczur, pech, że furtka była otwarta. Zrobił, więc szarżę lekkiej brygady. Jak się jest małym „pudelkiem” to lepiej gryźć w tyłek… po ogonie. Wtedy mój Gucio myśli, że jest bernardynem i idzie na zwarcie. Ciach, ciach!... Straszny pisk. Wrócił z dziurą na grzbiecie. Po wizycie u weterynarza wygląda, jak Frankenstein. Z jednej strony normalny, włochaty, nieco rozczochrany, z drugiej zaś spuchnięty, wystrzyżony i pozszywany. Niczego się nie nauczył! Pewnie myśli: następnym razem zmiotę go z powierzchni ziemi. I pewnie myśli, że to jakiś spisek był!