Trojanda
Przyjechałam pod wieczór.
Na stacji nie czekał na mnie nikt,ale przecież nikogo się nie spodziewałam. Stałam przez chwilę, poczekałam aż pociąg odjedzie. Kiedy zniknął wreszcie w szarawym lesie, ruszyłam powoli do wsi.
Słońce dyszało nisko nad horyzontem, zmęczone i oblepione kurzem. Otarłam dłonią czoło. Na palcach miałam brud wielogodzinnej, monotonnej podróży. Plecak ciążył mi, miałam wrażenie, ze zaraz wyłamie mi ramiona. Podrzuciłam go na plecach. Opadł jeszcze ciężej i na moment o mało nie przygiął mnie do ziemi. Droga przede mną była pusta, widoczne stąd zabudowania jak zawsze były dalekie i ciemne. Szurając ciężkimi butami w białawym pyle drogi, posuwałam się powoli naprzód. Po obu stronach miałam ten sam znajomy widok - sięgające horyzontu łąki, szerokie, płaskie plamy spalonej, wyschniętej trawy.
-Hej, Trojanda...-usłyszałam za sobą. Zatrzymałam się. Za mną stał Miszka, chłopaczek sąsiadów. Patrzył na mnie z przechyloną głową, uśmiechał się. Na długiej, dziecięcej koszulce miał ciemną owalną plamę. Spojrzał na nią i roześmiał się piskliwie.
-Miszka....-odezwałam się cicho, prawie nie mogłam mówić ze zmęczenia- Idź, powiedz....
-Oni czekają. -przerwał mi- Pospiesz się!
Dzieciak zakręcił się w miejscu jak bączek i pognał do wsi. Na plecach też był brudny.
Czekają.
I ja czekałam bardzo długo, żeby tu przyjechać. W końcu się wszyscy doczekaliśmy. To jest chyba najpiękniejsze w rozstaniach. Zawsze można spróbować wrócić. Matka cały czas się opierała, nie chciała już nigdy oglądać tej drogi. Ona jedna odważyła się kiedyś pójść nią w odwrotnym kierunku, a oni wszyscy tu zostali. Nie chciała wracać. Nie zapytała mnie wtedy czy ja też chcę odejść. Teraz ja nie pytałam jej.
We wsi było cicho, powietrze było delikatne jakby nikt nim od dawna nie oddychał. Przystanęłam niezdecydowana. Dokąd pójść najpierw ? Przywitać się czy iść do domu ? Miszka dawno zniknął mi z oczu, a nikogo więcej nie było widać. Okna drewnianych, zapadniętych chat były ciemne, belki w wielu domach były zupełnie czarne. Westchnęłam. Jak cekiny błyszczały srebrne łuski w starym, przeżartym starością drewnie.
Stali przed moim domem. Wszyscy. Ściskałam ich po kolei. Pachnieli ziemią i deszczem. I on też, on też, jak kiedyś.
-Trojanda...-szeptał. Miałam jego wilgotne ręce we włosach, jak ozdobne grzebienie. Zaczęłam płakać, jak kiedyś, dawno... Dał mi rękę, poszliśmy do środka. W drzwiach obejrzałam się jeszcze. Wielobarwny zmierzch otulił ich, nasunął cienie na znajome twarze. Odwróciłam się z powrotem do Fiedki, do jego nieruchomych piętnastoletnich oczu.
-Chodź...-powiedziałam. Uśmiechnął się do mnie. W kąciku ust wciąż miał krew. Nie musiałam odgarniać mu włosów z czoła. Wiedziałam, że znalazłabym tam czarną różę. Tak mnie przecież