Adrian, syn Wielkiego Maga oraz władczyni Fellsmarchu, od lat uważa się za zbędnego i bezużytecznego członka swej rodziny, gdzie niemal wszyscy jej przedstawiciele swoimi uczynkami zdobyli zaufanie i szacunek mieszkańców królestwa. On niestety sam czego tylko się dotknie, prędzej czy później potrafi zepsuć. No, prawie wszystko. Jest jedna dziedzina, w której Adrian odnajduje się bez problemu i to właśnie ją pragnie opanować do perfekcji. Nawet chwali się swym pomysłem przed ojcem, lecz wtedy jeszcze nie wie, że ta chwila radości, kiedy ten zaakceptował jego chęć zostania magicznym uzdrowicielem, zniknie wraz ze wpadnięciem w zasadzkę zastawioną przez wroga, z której tylko Adrianowi udaje się wyjść cało. Chłopak jednak nie zamierza pozostawiać tego okrutnego czynu bez echa. Niesiony chęcią zemsty, czym prędzej wyrusza w nieznane, aby odnaleźć nauczyciela, który obiecał mu kiedyś przekazać istotną wiedzę. A że liczy również na doskonalenie znajomości trucizn... Natomiast Jenna, dziewczyna naznaczona tajemniczym znamieniem na karku, również nie ma lekko w życiu. Od lat zostaje zmuszana do katorżniczej pracy w kopalniach miasta Delphi, aby tylko władca Ardenu dalej mógł żyć w luksusach, do których został przyzwyczajony. Niestety pech wiszący nad nią wcale nie umniejsza swej potęgi. Pewnego dnia, kiedy podczas jednej ze zmian wybucha ogromne zamieszanie, w trakcie którego giną jej najbliżsi przyjaciele oraz ona sama naraża się samemu królowi, postanawia zasilić szeregi buntowników walczących o lepsze jutro. A to wcale nie jest takie łatwe. Jenna musi wyrzec się resztek luksusów i zacząć udawać zupełnie inną osobę, byle tylko podtrzymywać kłamstwo, że zginęła tamtego felernego dnia. Przecież licho nie śpi. Co gorsza – ma swych popleczników w każdym możliwym miejscu, gotowych zaprowadzić ją przed oblicze władcy, Mointaigne'a, by ten mógł wymierzyć jej karę.
Wspólna chęć zemsty powoduje, że ta dwójka natrafia na siebie na terytorium wroga. Spragnieni odegrania się na władcy Ardenu starają się jak tylko mogą, byle pozbyć się raz na zawsze obrzydliwego wrzodu, którego twarz wywołuje u nich bolesne wspomnienia. A ich misja wcale nie należy do łatwych. Muszą uważać na wiernych niczym psy poddanych króla, gotowych zrobić wszystko, aby uchronić go przed tym, czym sam się dzieli bez opamiętania – śmiercią.
Czy Adrian i Jenna spełnią swoje marzenie? A może ich budujące się zaufanie zostanie zniszczone młotem niepewności? I co takiego kieruje samym władcą Anderu? Czyżby chęć zapanowania nad całym kontynentem była dyktowana przez coś, co – według niego – nigdy nie powinno mieć miejsca?
Czasami miewam skłonności masochistyczne, które uaktywniają się w najmniej spodziewanych momentach. Tak właśnie było teraz. Żar lał się nieubłaganie z nieba, ludzie prawie że uczyli się kroków do tańca przywołującego deszcz, a ja postanowiłam sięgnąć po książkę [Zaklinacz ognia], gdzie również trwała gorąca, wręcz piekielna atmosfera. Trudno się temu dziwić, skoro trwająca od lat wojna między dwoma potężnymi królestwami umieszczonymi w fantastycznym świecie, Anderem oraz Fellsmarchem, doprowadziła do tego, że ludzie obawiali się własnego cienia nawet wtedy, gdy nie mieli nic na sumieniu. Nikt nie marzył o tym, aby odczuć gniew władcy pierwszej z krain. Jednakże wizji okrutnej śmierci nie obawiali się Adrian oraz Jenna. Każde z nich działało na swój sposób, mniejszymi lub większymi krokami zbliżając się do upragnionego celu. W międzyczasie walczyli również z własnymi problemami, które rozmnażały się niczym wirusy podczas jesieni. Niemalże cały czas coś się tutaj działo, a ja siedziałam prawie że z otwartymi ustami, obserwując to z ogromnym zaciekawieniem. Oczywiście nasi bohaterowie mogli liczyć na wsparcie, ale nigdy nie byli całkowicie pewni, że dana osoba faktycznie ma szczere intencje i robi to dla ich dobra. Wiele razy tak się zdarzyło, iż za grosz nie ufałam jakiejś osobie, by za chwilę potwierdzić swoje przypuszczenia lub wyrzucić je do najbliższego kosza na śmieci. Jednakże intrygi nadal panoszyły się na dworze królewskim, co nakazywało mieć się na uwadze i czujnie wyszukiwać potencjalnych wrogów. Nie obyło się również bez luźniejszych chwil, gdzie humor na pewnym poziomie potrafił rozluźnić atmosferę, pozwalając na odrobinę wytchnienia.
„Po co zajmować się wydumanymi potworami. Mamy ich dość w prawdziwym życiu”.
Także nie mogę zapomnieć o magii panoszącej się w powieści, bo ona też jest istotnym elementem. Gdyby nie ona, to właściwie nie miałabym o czym opowiadać, bo w większości fabuła jest nią posklejana, dzięki czemu otrzymywała właściwe kształty. Byłam ogromnie ciekawa historii pieczęci, jaką dzierżyła na swej skórze Jenna. Przypuszczałam, że kryje się za nią coś niezwykłego i... się nie pomyliłam. Nie spodziewałam się takiego rozwiązania, chociaż praktycznie miałam odpowiedź podaną na tacy! Aczkolwiek ogromnie żałuję, że autorka skupiła się tutaj jedynie na kreacji Anderu, gdzie Fellsmarch od czasu do czasu wychylał się zza barczystej sylwetki tego królestwa, przypominając o swej obecności. Naprawdę chciałam poznać nieco lepiej rodzinne ziemie Adriana, ale cóż... ogromnie liczę na to, że zostanie to czym prędzej naprawione, bo epilog spowodował u mnie niedosyt i chęć rozwikłania zagadki, jaką pozostawiła dla nas Cinda Williams Chima. Nie spodobał mi się również ogromny przeskok w czasie, gdzie do któregoś rozdziału po nim nie umiałam się dostosować. W jednej chwili miałam do czynienia z dzieciakami dopiero smakującymi nastoletnie lata, a tu nagle ni stąd, ni zowąd są już starsi o kilka wiosen. Także wątek miłosny mocno kuleje. Miałam nieodparte wrażenie, że został on wykreowany na siłę, byle tylko go tutaj wplątać. Niezwykle mi to przeszkadzało, co uczyniło pewien fragment lektury... męczarnią? Nie, to za mocne słowo. Moim zdaniem mogłoby się bez niego obyć, dzięki czemu [Zaklinacz ognia] wiele by zyskał.
„Czasami dom jest jedynym miejscem, w którym można znaleźć uzdrowienie”.
Adrianowi nie mogę odmówić jednego – samozaparcia. Zdążyłam go poznać jako niepewnego siebie, nieco niezdarnego chłopca, który na moich oczach przeistoczył się w młodzieńca umiejącego zdziałać cuda. Także wzrosła jego samoocena, a to za sprawą zdobytej wiedzy, która pomogła mu udoskonalić umiejętności oraz znaczniej spoufalić się z magią ukrytą w głębi ciała. Niestety przykre doświadczenia sprawiły, że odsuwał od siebie ludzi, wybierając los samotnika. Dopiero z czasem zrozumiał, iż obecność drugiego człowieka pozwala na zrzucenie większości ciężaru niesionego na barkach. Pomogła mu w tym znajomość z Jenną, która jako pierwsza zdołała dotrzeć do jego serca i zrozumieć jego oschłość. Trudno się dziwić, skoro sama nie miała lepiej. Już od najmłodszych lat zmuszano ją do ciężkiej pracy w kopalni, gdzie większość czasu spędzała kilka czy kilkanaście metrów pod ziemią. Również nie potrafiłam wyjść z podziwu, że przez tyle lat udawało jej się ukrywać swoją tożsamość, co oznaczało doskonałą grę aktorską. Tych dwoje naprawdę było sobie pisanych, ale ich szybko rozwijająca się relacja... szczerze powiedziawszy, przypuszczałam, że raczej kto inny wywoła u nich przysłowiowe motyle w brzuchu. Mam tutaj na myśli Lilę, szpiega od arcytrudnych zadań, umiejącą jednym sarkastycznym wyrażeniem położyć mnie na łopatki oraz Destina, posłusznego królowi podwładnego, który swoim dziwnym zachowaniem nie zdobył mojej sympatii. Każde z nich znacznie lepiej wyglądałoby u boków głównych bohaterów, ale cóż... czasami pozostają jedynie marzenia. Za to Gerard, często wspominany przeze mnie władca, miał genialnych speców od „wizerunku”, bo jakoś nie umiał wzbudzić we mnie lęku. Wręcz przeciwnie – współczułam mu pokrętnej logiki oraz chorobliwej chęci władzy nad wszystkim i wszystkimi. Trochę żałuję, że nie było mi dane wejść w jego umysł, bo wydaje mi się, że świat przedstawiony jego oczami mógłby wyglądać dość... interesująco!
Cinda Williams Chima znacznie szybko porwała mnie z realnego świata i przeniosła do tego, gdzie magia jest wyczuwalna na każdym kroku, tak wyraźnie kusząca swymi „kształtami”. Nawet nie wiedziałam, kiedy zatraciłam się do tego stopnia, że nie potrafiłam oderwać od lektury. Z czasem – niestety – zaczęło robić się ociupinkę nieznośnie (powody tego stanu znajdziecie znacznie wyżej), ale nadal byłam pod wrażeniem kunsztu pisarskiego tej pani. Nieraz czułam się tak, jakbym znajdowała się pośród bohaterami, obserwując ich losy ze znacznie lepszego punktu. Tylko nie wiem, czy to zamysł autorki czy tłumacza, aby uznać słowo „kość” za coś odzwierciedlającego brzydkie wyrażenie. Za pierwszym razem naprawdę chciało mi się z tego śmiać, ale się opamiętałam. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że kiedyś odkryję prawdę na ten temat, bo ogromnie mnie ciekawi, czy w oryginale można przeczytać „bone”!
Podsumowując:
Jeżeli macie już dość historii osadzonych w naszym świecie i pragniecie liznąć czegoś innego, to możecie to zrobić wraz z [Zaklinaczem ognia]. Może fabuła wyda wam się nieco znajoma, a przy jej niektórych elementach będziecie łapać się za głowy, ale te drobne niedogodności przysłoni wartka akcja oraz nietuzinkowi, znacznie różniący się od siebie bohaterowie. Dlatego zabezpieczcie się w ciśnieniomierze i dajcie się porwać historii spisanej przez Cindę Williams Chima!
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 2017-03-13
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 420
Język oryginału: Polski
Tłumaczenie: Dorota Dziewońska
Dodał/a opinię:
Aleksandra Bienio
Armia zaprzysiężona KRWIĄ, by służyć cesarzowej, która walczy OGNIEM. Więziona waleczna KSIĘŻNICZKA, bezdomny PIRAT i zbuntowany ŻOŁNIERZ, stawiają czoło...
Szesnastoletni Seph McCauley w ciągu ostatnich trzech lat był nieustannie wyrzucany z kolejnych szkół. Powodem był szereg magicznych wypadków - a ostatnio...