Bohatera zastajemy w niedobrym momencie: właśnie opuściła go żona, utracił kontakt z dziewiętnastoletnią córką, a w dodatku powierzono mu sprawę małżeństwa Lövgrenów, starych ludzi, okrutnie zamordowanych w małym domku na wsi. Zadźgany nożem mężczyzna umarł na miejscu, a kobieta przed śmiercią zdążyła wykrztusić zaledwie jedno słowo: „zagraniczny”. Lecz prasie wystarczy nawet jedno słowo – w wyniku rozpętanej przez media kampanii temperatura społeczna wzrasta, mnożą się anonimowe telefony i groźby podpalenia ośrodków dla uchodźców, wreszcie dochodzi do zastrzelenia przypadkowego Somalijczyka. Tymczasem śledztwo ujawnia, iż zabity Johannes Lövgren prowadził drugie życie i korzystał z fortuny zbitej na handlu z Niemcami podczas wojny...
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2004-05-12
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 304
Tytuł oryginału: Mördare utan ansikte
Język oryginału: szwedzki
Tłumaczenie: Anna Marciniakówna
Nie jestem zwolennikiem skandynawskich kryminalow-poza tworczoscia Jo Nesbo i Johana Theorina-stad moja nieco nizsza ocena ksiazki.Ale na tle dokonan wielu innych skandynawskich autorow,ta ksiazka zdecydowanie sie wyroznia.Mankell nie przynudza,nie udziwnia na sile opisywanej historii,oraz nie daje czytelnikowi szansy na samodzielne rozwiazanie kryminalnej zagadki.W przypadku wiekszosci innych skandynawskich autorow,pierwsze spotkanie z ich tworczoscia bylo jednoczesnie moim ostatnim.Dla Henninga Mankella i jego Kurta Wallandera na pewno dam kolejna szanse.
Kiedy sięgnęłam po książkę, nie myślałam, że aż tak mi się spodoba, byłam w szoku jak szybko zostałam wciągnięta w sam środek akcji. Kryminał przeczytałam błyskawicznie, nie mogłam się oderwać. Dużo dialogów, krókie zdania, ciekawa fabuła... I pomimo tego, że książka została napisana ponad 30 lat temu, porusza tematy ciągle aktualne dotyczące imigrantów..
Udanie skonstruowany kryminał, styl i język jakie lubię, brak zbędnych przydługich opisów.
Momentami jedynie akcja nieco była rozwlekła i mniej wciągająca, musiałam się mocno starać, żeby moje myśli nie wędrowały poza Szwecję, ale to były tylko momenty.
Początkowo sądziłam, że Kurt to będzie taki drugi Harry Hole (hmm, właściwie pierwszy, bo przecież Kurt W. powstał przed Harrym H). Za dużo było między nimi podobieństw – oboje samotni, oboje bez matek, problem choroby w najbliższej rodzinie, topienie smutków w alkoholu (choć im dalej w treść, tym różnice stawały się na szczęście wyraźniejsze). Niestety dla Nesbo, Harry wyszedł kiepsko w porównaniu z Kurtem. No ale to moja opinia po pierwszej części przygód Kurta, zobaczymy co będzie dalej.
Podobało mi się też to, że wbrew ‘oczekiwaniom’ rozwiązanie całej zagadki i motywy popełnionej zbrodni były banalne. Czytelnik mógł oczekiwać zawiłych, misternie utkanych planów kryminalistycznych przestępców, a tak naprawdę były to przypadkowe wydarzenia, które w ten a nie inny sposób ułożyły się w wydarzenia prowadzące do zbrodni.
Dobrze przedstawione były też postaci innych, drugoplanowych bohaterów kryminału. Większość z nich została przedstawiona dość wyraźnie, z zestawem cech im charakterystycznych, nawet jeśli byli to bohaterowie wspomniani jedynie kilka razy. Nie miało się wrażenia, że jedynie Wallander jest „jakiś”, a reszta to po prostu jednakowi, nijacy, bohaterowie drugoplanowi.
Jak dla mnie, minusem był nadmiar nazwisk typowo szwedzkich (i tu Wallander się wyróżnia) i tak naprawdę dziś, kilka dni po zakończeniu lektury, nie do końca umiałabym te nazwiska wymienić i przypisać je do właściwych bohaterów.
Może nie jest to genialne dzieło, ale w swoim gatunku wypada przyzwoicie.
Co za nuda... Żadnej iskierki niepewności, żadnej akcji. Bohaterowie mdli i nie wzbudzający żadnych uczuć oprócz politowania. Żadnej smykałki, zacięcia w rozwiązywaniu zagadki zabójstwa. Bezsensowne wtrącenia o rodzinie głównego bohatera, które niczego nie wnosiły do fabuły. Bezsensownie powtarzane co chwilę zdanie: Oby nie nadszedł śnieg. Po którymś razie czytałam już pełna nadziei z głosikiem w głowie: A żeby tak spadł i cię w końcu zasypał, pierdoło!
Słabizna.
Jest to pierwszy tom z komisarzem Wallanderem w roli głównej. I znów jak to w skandynawskich kryminałach, mamy bohatera cynicznego, z problemami rodzinnymi, który rozwikłać musi zagadkę brutalnego morderstwa starszej pary. Nie cofnie się przed niczym, by ująć sprawcę, łamiąc nierzadko przy tym przepisy.Śledztwo wymyka się spod kontroli, gdy kobieta przed śmiercią wydusza jedno jedynie słowo: "zagraniczny", a wtedy lawina rusza - zabójstwo Somalijczyka, podpalenie ośrodka dla uchodźców. Wydaje mi się, że w tej książce to nie o kryminał wcale chodzi, ale właśnie o nastroje społeczne.
Ystad, jesienna noc. Dwie nastolatki napadają na taksówkarza. Mężczyzna ginie, a aresztowane dziewczyny twierdzą, że zabiły go dla pieniędzy. Wkrótce...
Noc świętojańska. Troje przyjaciół dla zabawy odgrywa w lesie zaplanowaną wcześniej maskaradę. Nie wiedzą, że są obserwowani. Po dwóch miesiącach...
Przeczytane:2021-12-26,
Recenzując kryminały, zawsze podkreślam, że nie jestem ich entuzjastką, co nie znaczy, iż ich nie czytam. Owszem, czytuję. Stanowią swoistą przystawkę, urozmaicenie w skarbcu literackim, z którym się aktualnie bratam i wówczas, gdy potrzebna mi odskocznia czytelnicza.
Podobnie było i tym razem, nieoczekiwanie naszła mnie potrzeba przeżycia kryminalnych wrażeń. Wybór padł na „Mordercę bez twarzy” Henninga Mankella. Niektórzy powiedzą klasyka, inni prychną, że staroć. I to, i to prawda. Staroć, ale jara staroć. Przyznam, że miałam szczęście, bo okazało się, że „Morderca bez twarzy” jest pierwszą książką serii o komisarzu Wallanderze. Bardzo dobrze się składa, bo niewątpliwie zamierzam sięgnąć po kolejne części w przyszłości. Może nie od razu i nie natychmiast, ale gdy za jakiś czas znowu najdzie mnie chrapka na mordercze emocje, to bez wątpienia będzie to znowu Mankell.
W styczniu 1990 r. w jednym z wiejskich gospodarstw w szwedzkiej Skanii zostaje brutalnie zamordowane małżeństwo staruszków. Śledztwo podejmuje komisarz Wallander z Ystad. Sprawdza ślady, kilka tropów prowadzi donikąd. Pomimo małych sukcesów śledztwo utyka w martwym punkcie i dopiero po kilku miesiącach dochodzenie odżywa, ponieważ zostaje podjęty nowy wątek. Generalnie jak w każdym kryminale, zabili go, trzeba znaleźć mordercę. Co jednak odróżnia tę historię od innych, to sposób opowiadania. Mankell w dość suchy, a jednocześnie drobiazgowy sposób prowadzi czytelnika przez zawiłości sprawy. Przy określonych działaniach podaje dokładną godzinę i czasami mamy uczucie, jakbyśmy czytali policyjny raport. Gdy śledztwo zdaje się przygasać, zmienia się tok narracji, gdy natomiast pojawiają się kolejne interesujące przypuszczenia, sposób narracji również nabiera rzeczowego tempa. Właściwie z „Mordercy bez twarzy” możemy w szczegółach dowiedzieć się, jak wygląda praca grupy dochodzeniowej, jak rozdzielane są zadania, jak omawiane rezultaty, analizowane dowody, budowane hipotezy. Niewiele tu metafor, a mnóstwo konkretów.
Mankell z powodzeniem skupia się nie tylko na aspektach kryminalistycznych, dzięki czemu opowieść mocno zyskuje, a główny bohater, komisarz Wallander, nabiera prawdziwego wymiaru. Nie bez znaczenia dla rozwoju postaci pozostaje tło rodzinne. Dowiadujemy się, że córka układa sobie życie niekoniecznie w sposób, który Wallander rozumie. Wieloletni związek małżeński chyli się ku upadkowi, a żona żąda rozwodu. U ojca pojawiają się początki sklerozy i zaczyna wymagać stałej opieki. Młodzieńcze przyjaźnie również nie wytrzymują próby czasu. A i sam Wallander nie jest człowiekiem bez skazy, zdarzają mu się głupstwa i wpadki. Oczywiście są i przyjemności, do których zalicza się zamiłowanie komisarza do opery, ale… ale wszystko to spotęgowane chłodnym skandynawskim klimatem nie napawa wielkimi nadziejami na pozytywną przyszłość. Zwłaszcza że nie wspomniałam jeszcze o aspekcie społecznym, który wywiera duży wpływ nie tylko na śledztwo, lecz także na poglądy mieszkańców, w tym samych policjantów. Mankell porusza w „Mordercy bez twarzy” problem uchodźców, którzy trafiają do Szwecji, by tu zaznać lepszego życia. Z obecnej perspektywy temat wciąż aktualny, a samej Szwecji przyszło się z nim mierzyć dużo wcześniej niż innym państwom europejskim. Być może dlatego, że zwykle jest postrzegana jako kraj o rozbudowanej pomocy socjalnej? Jednak i w tych obszarach Mankell trzyma się założonego schematu, czyli raczej krótko i zwięźle niż nudziawo i po próżnicy.
Dzięki tak zbudowanej kanwie pojawiają się dylematy nie tylko związane z samym wątkiem kryminalnym, lecz także rozterki emocjonalne oraz pytania o to, jaką pomoc oferować obcokrajowcom, by mogli w Szwecji poczuć się jak w domu, a i sami mieszkańcy czuli się w ich towarzystwie komfortowo. Wallander zastanawia się nad zasadami, czy muszą obowiązywać bezwzględnie i zawsze, nawet jeśli są błędne. Dzięki temu historia opowiadana przez Mankella staje się dużo bardziej interesująca niż zwykły kryminał, zwykły, czyli skupiający się głównie na wątku śledczym.
Jeśli będziecie przy okazji w bibliotece i będziecie się zastanawiać, co spośród mnóstwa kuszących tomów wybrać, a kategorycznie nie odrzuca Was myśl o kryminale, to proponuję zdecydować się na „Mordercę bez twarzy” Mankella. Nie ma tu fajerwerków w stylu nadętego amerykańskiego show, a konkretne kulisy pracy detektywistycznej wraz z chłodną dedukcją faktów, przez co ma się wrażenie, że historia mocno kotwiczy tak w realiach profesjonalnych, jak i pozazawodowych. Intensywność odczuć dodatkowo potęguje surowość skandynawskich krajobrazów.