Dopiero ostatecznie okazało się, że była to kolejna z serii pozornie małych rzeczy, które niedostrzegalnie kumulowały się w powolny i systematyczny sposób, żeby w końcu przekroczyć punkt krytyczny i doprowadzić do katastrofy.
Większość ludzi na świecie zupełnie nie potrafi zrozumieć szaleńców, którzy ryzykują własnym życiem po to tylko, by zdobywać zaśnieżone szczyty ośmiotysięczników. Nie ma tam widoków - a nawet gdyby były, powietrze jest tak rozrzedzone, że ludzki mózg nie potrafiłby się na nich skupić. Jedyne, co zapiera tam dech w piersiach, to… brak tlenu. A jednak jest jakaś magia w przekraczaniu granic możliwości i rozsądku. Jest coś pierwotnego w pragnieniu zobaczenia dachu świata. Jest wreszcie coś z boskiego tchnienia w tym miejscu, w którym liczą się już tylko podstawowe instynkty, w którym świat na dole traci na znaczeniu, w którym wszystko ulega niesamowitemu przewartościowaniu. Z miejsca, gdzie liczy się tylko przetrwanie, nikt nie wraca taki sam jak przedtem. Jeśli wraca.
Na szczycie Everestu życie straciło grubo ponad 200 alpinistów. Od 1985 roku organizuje się tam komercyjne wyprawy dla majętnych klientów, którzy pragną spróbować swoich sił. Everest, zatłoczony i zaśmiecony, ze świętej góry przeobraził się w atrakcję turystyczną dla bogaczy. Jednym z tragiczniejszych okazał się sezon 1996, kiedy straciło życie 12 osób, w tym 8 klientów firmy Roba Halla Adventure Consultants. Zapewne szersza publiczność już dawno zapomniałaby o tej tragedii, gdyby nie to, że w tej wyprawie uczestniczył Jon Krakauer, dziennikarz magazynu “Outside”, który po wyprawie opublikował mrożącą krew w żyłach relację z drogi alpinistów na dach świata. I na pewną śmierć.
Aż trudno uwierzyć, że tak wiele mogło pójść źle, że tak wiele pozornie nieistotnych wypadków i decyzji mogło doprowadzić do tragedii. Niemal wszyscy uczestnicy wyprawy zdobyli szczyt i nawet pogoda zdawała się im sprzyjać. A jednak coś poszło nie tak i lawina wydarzeń przetoczyła się po zboczach mitycznej niemal Czomolungmy. Wszystko za Everest Krakauera to przejmujący obraz wydarzeń, który wchodzi czytelnikowi w mózg i płuca niczym rozrzedzone powietrze. Autor, początkowo butny i pełen dziennikarskiego zacięcia, które brało górę nad człowieczeństwem, nie szczędzi krytyki sobie i pozostałym uczestnikom wyprawy. Nie unika kwestii trudnych i całości nadaje właściwe proporcje. Bo oto okazuje się, że pobyt na samym dachu świata nie jest ani wydarzeniem fascynującym, ani istotnym, liczy się bowiem tylko droga na szczyt i z powrotem - szczególnie ta druga. W walce z żywiołem wszyscy mają równe szanse i nawet najsilniejszy może okazać się najsłabszym ogniwem. Tego wcześniej nie wiadomo. W chwili zagrożenia nawet doświadczenie i zdrowie mogą okazać się wyłącznie zbędnym balastem. To góra i tak zawsze wygrywa.
Czwórka moich kolegów zginęła nie dlatego, że system Roba Halla był wadliwy. Tak naprawdę nikt nie miał lepszego. Zginęli dlatego, że na Evereście, zderzeniu z rzeczywistością, nawet najlepsze systemy ulegają totalnemu załamaniu, mszcząc się na swoich autorach.
Książka Krakauera nie jest lekturą łatwą - szczególnie, że z jej oryginalnym wydaniem wiąże się mnóstwo nieprzyjemnych okoliczności. Relacje autora książki Wszystko za Everest oraz innych uczestników wyprawy są żywym dowodem na to, co z człowiekiem i jego percepcją potrafią zrobić przyroda, strach i instynkty. Jeśli kiedykolwiek przez głowę przemknęła mi myśl o Evereście, uważam się za wyleczoną. Czomolungma przestała mnie wzywać.
Stany Zjednoczone to kraj proroków. Jednym z nich był Joseph Smith, któremu pewnej nocy 1823 roku ukazał się anioł Moroni. Boży posłaniec opowiedział...
Missoula w Montanie tylko z pozoru jest sielskim miasteczkiem uniwersyteckim, zamieszkanym przez zżytą społeczność...